O „Dydonie i Eneaszu” Henry Purcella w reż. Natalii Kozłowskiej w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.
„Dydona i Eneasz” to dzieło, w którym dochodzą do głosu nieokiełznane emocje, pełne raz ekspansywnych, to znów niemal autystycznych powątpiewań rozpostartych miedzy tym co, dyktuje pożądanie i namiętne pragnienie, a tym, co staje się obowiązkiem i powinnością wobec ojczyzny, to wreszcie knowania niegodziwych wiedźm, bolesna rozłąka, doprowadzająca do ofiarnej śmierci legendarnej założycielki Kartaginy, jak pisze w „Eneidzie” Wergiliusz. Henry Purcell napisał utwór, po raz pierwszy wystawiony w 1689 roku w Londynie, w którym uczuciowe ekscytacje są szalenie gwałtowne i pełne gorliwości, dający dzisiaj szansę na pokazanie na scenie melodramatycznej opowieści nie pozbawionej dramatycznych zwrotów akcji , a nie tylko będącej próbą odrestaurowania i pokazania współczesnemu widzowi cech charakterystycznych dla renesansowej formy muzycznej ukształtowanej w Anglii w XVII wieku.
Natalia Kozłowska w swoim przedstawieniu zrealizowanym w Polskiej Operze Królewskiej postanowiła stworzyć dość swoiste atelier (ciekawa scenografia Marleny Skoneczko) dla eksplorowania namiętności, w których najsilniej dochodzą do głosu towarzyszące miłości boleść duszy, rozgoryczenie i nieogarniona w nieprzejednaniu ofiarność. Udało się jej pokazać wszystkie przeciwstawne siły, które konstruują relacje między protagonistami, znaleźć taki sceniczny język, który będzie z jednej strony przejrzysty, z drugiej niebezpośredni, bardziej formalistyczny w odkrywaniu wszystkich uczuciowych zawiłości, nie pozbawionych aury tajemniczych odniesień i interpretacyjnych aluzji. Wieloznaczność partytury Purcella została przełożona tutaj nie tylko na samych solistów, ale w dużej mierze również na działania chóru (wielkie brawa za jego przygotowanie wokalne dla Lilianny Krych) i tancerzy z zespołu Varsavia Galante (Edgar Lewandowski, Aleksandra Andruszkieiwcz, Zuzanna Grzegorowska), które dopełniają muzykę poprzez pracę z rozpostartą na płaszczyźnie ziemi materią, przybierającą różne kształty i wykorzystywaną w sytuacjach w zależności od akcentów wynikających z sytuacyjno-ruchowych rozwiązań. Płachta materiału zostaje nawet użyta i poruszana niewidzialną siłą podczas najbardziej znanego fragmentu tej opery, czyli Lamentu Dydony z III aktu. Jej powolne znikanie w tle, podczas arii „When I am laid in earth” znakomicie interpretowanej przez Anetę Łukasiewicz, to jeden z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących obrazów tego spektaklu. Ciekawostką tej inscenizacji jest także powrót do Prologu, który częstokroć bywa w najnowszych realizacjach bagatelizowany. Najważniejsze, że chór i tancerze nie są tylko w tej inscenizacji czystym ornamentem czy tłem dla popisów wokalnych, ale stają się pełnoprawnym współuczestnikiem i budulcem plastycznym scenicznych zdarzeń, ich aktywne uczestnictwo w spektaklu staje się również swoistym uwidocznieniem tego, co dzieje się w duszy, w sercu i w myślach tytułowych bohaterów. Być może w pracy z chórem można by pójść nieco dalej w poszukiwaniu ruchowych ekwiwalentów scenicznych i wyjść poza dość konwencjonalny zestaw zachowań, gestów czy reakcji, ale pełną zaangażowania pracę młodego zespołu z choreografem Edgarem Lewandowskim pomimo tego należy uznać raczej za udaną. Tym bardziej że modulacja dźwiękowa była tutaj bardzo dobrze zsynchronizowana z plastyką ruchu i ostatecznie jej pełną napięcia sugestywnością.
W roli Eneasza wystąpił Michał Janicki, ale trudno mówić w tym przypadku o jakiejś szczególnie wyrazistej kreacji aktorskiej. Wokalnie też nie było to wykonanie, które będzie się pamiętać dłużej. Dużo lepiej zaprezentowały się natomiast Czarownice, szczególnie ta najważniejsza w interpretacji Małgorzaty Bartkowskiej. W towarzystwie Małgorzaty Grzegorzewicz-Rodek i Iwony Lubowicz, tercet tworzył groteskowy kontrapunkt dla całego fabularnego przebiegu akcji, prowadzącego do tragicznej w skutkach rozłąki kochanków.
Zapewne dramaturgiczna wizja Natalii Kozłowskiej nie przejdzie do historii ani jako szczególnie nowatorska, czy też kontrowersyjna, zresztą chyba nie dystansowanie się do domniemanej napuszoności barokowych zapisów muzycznych było dla twórców najważniejsze, ale ogląda się to widowisko nie bez satysfakcji, zwłaszcza podziwiając walory wokalne Marty Boberskiej (Belinda) czy wspomnianej już Anety Łukaszewicz, która w roli Dydony imponuje prostodusznością i opanowaniem, w finale zyskując wzruszająco tragiczny wymiar.
Fot. Karpati&Zarewicz