O spektaklu „Boa” w reżyserii i choreografii Pawła Sakowicza w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie pisze Mateusz Leon Rychlak.
,,Learn-a how to mambo,
If you gonna be a square
You ain’t-a gonna go nowhere”
– Bob Merrill ,,Mambo Italiano”
,,Boa” w reżyserii i z choreografią Pawła Sakowicza oraz tekstem Anny Herbut to szeroko rozpropagowany spektakl choreograficzny, pierwszy tego typu w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Przed tym spektaklem postawione zostało spore wyzwanie zainaugurowania nowego sezonu artystycznego, którego tematem przewodnim ma być ,,Ciało”. Przyjrzyjmy się zatem głębiej temu śmiałemu pomysłowi.
Spektakle choreograficzne czy może szerzej spektakle teatru ruchu to zjawisko znane w krakowskim świecie teatralnym za sprawą przede wszystkim Teatru KTO (wystarczy wspomnieć niedawną premierę ,,C’est la vie” w reż. Krzysztofa Niedźwieckiego podczas festiwalu ULICA). Również w Teatrze im. Juliusza Słowackiego mogliśmy obejrzeć spektakl, który do tego gatunku można by zaliczyć, mianowicie ,,Romeo i Julia” w reż. Dominiki Feiglewicz. Z rozmaitych powodów, o których pisałem w osobnych recenzjach, spektakle te nie wywarły na mnie zbyt dużego wrażenia, stąd wybierając się na ,,Boa”, miałem spore obawy. Jednakże zostałem dosyć mile zaskoczony tym, co zobaczyłem.
Spektakl skupia się na cielesności, wykorzystaniu ciała, namiętności, ale wyrwanej z zacisza przytulnej sypialni na plan castingu aktorskiego. Gdy w pierwszych chwilach obserwujemy siedmioro aktorów, rytmicznie poruszających się w takt muzyki, nie jest oczywistym, dokąd to wszystko zmierza. Postacie są bezimienne, przeważnie w czarnych kostiumach, jednakże posiadających dopracowany i przemyślany krój, charakter i cel, co ujawnia się wraz z upływem czasu. Treść przekazywana opiera się na ruchu, choć zmysł wzroku ma bardzo duże znaczenie, co uwidaczniane jest w ramach akcji i wskazuje mocno na powiązanie cielesności niekoniecznie ze zmysłem dotyku, ale właśnie wzroku.
Gdy w pierwszym segmencie spektaklu obserwujemy wspólny rytmiczny ruch postaci, rzuca się w oczy brak jednostajności. Wszyscy występujący aktorzy dopasowani są do innego rytmu zawartego w muzyce, co bardzo dobrze podkreśla indywidualność każdej z osób znajdujących się na scenie i współgra świetnie z już wcześniej wspomnianymi kostiumami (Milena Liebe). W kolejnych częściach ujawnia się pieczołowitość, z jaką przygotowany został ruch i choreografia, wymagająca od aktorów wielkiego wysiłku (z Łukasza Szczepanowskiego pot lał się strumieniami). Szczególnie ciekawe było obserwowanie responsywności jednego ruchu na inny, ale nie w sposób, jaki to zwykle obserwuje się np. w tańcu, gdzie jest to wszystko niezwykle precyzyjnym układem mającym wskazywać na wyćwiczenie. Tutaj zachodziło coś zupełnie innego, czysto fizycznego, kiedy dopiero po akcji następuje reakcja. Ruch jednej osoby jest wywołany przez ruch innej, zaznaczone bardzo subtelnie, a jednocześnie wyraźnie podkreślone umiejscowieniem danego działania w przestrzeni sceny.
Mniej więcej w jednej trzeciej spektaklu zaczynają się pojawiać wskazówki dotyczące miejsca, w którym tak naprawdę dzieje się akcja; i wtedy nieliczne słowa wypowiadane dotychczas przez aktorów okazują się mieć bardzo istotne znaczenie dla akcji, dla zrozumienia emocji prezentowanych w ramach spektaklu. Choć niestety z emocjami większość aktorów miała problem. W pierwszej części spektaklu interakcje pomiędzy aktorami były dosyć wyraźne, a oświetlenie pozwalało na szczegółową obserwację nie tylko ruchów, lecz także mimiki. Na płaszczyźnie tej ostatniej chyba jedynie Ewa Kaim była w stanie oddać przez cały czas płynnie zmieniającą się ekspresję, przez większość czasu udawało się to również Magdzie Grąziowskiej, jednakże pozostali aktorzy zdawali się zupełnie zapominać o tym, że twarz również stanowi część cielesności i powinna być wykorzystywana na równi z resztą. Tymczasem na twarzach aktorów malowało się nienaturalne sztywne skupienie albo nieobecny uśmiech i żadna z tych masek nie stanowiła wiarygodnego środka wyrazu.
Zganić muszę również opracowanie dźwięku głosów aktorskich. Nagłośnienie z dodaniem efektów, mających zapewne stworzyć wrażenie większej bliskości aktorów i widzów, niestety stwarzało nieprzyjemne wrażenie odtwarzania nagrania. O tym, że rzeczywiście mam do czynienia z żywą materią aktorską, upewniłem się dopiero, gdy nagłośnienie zostało wyłączone, a występująca w ostatniej części spektaklu Magda Grąziowska fenomenalnie wykonywała a cappella hiszpańską piosenkę.
Sądzę, że w niektórych scenach twórcy mogli spróbować zagrać trochę więcej pauzą, zwłaszcza w ostatniej części, kiedy w zasadzie płaszczyzna ruchu i słowa były sobie równoważne. Pochwalić natomiast muszę taneczne zakończenie w takt muzyki Manciniego (Różowa Pantera w rytmie mambo) z nieoczekiwanym i ciekawym zamknięciem.
Ze sporą dawką ciekawości będę obserwować tegoroczne propozycje Starego Teatru, ponieważ w porównaniu do poprzedniego sezonu ten rozpoczął się z naprawdę sporym rozmachem.
fot. Filip Preis