Piotr Marecki: Polska przydrożna. Czarne, Wołowiec 2020 – pisze Izabela Mikrut.
Piotr Marecki wybiera się w podróż. Dzisiaj ta książka nabiera trochę innego wymiaru niż w momencie, kiedy powstawała – kiedy można było się swobodnie przemieszczać, odpoczywać od codziennego zabiegania i nie martwić o zdrowie. „Polska przydrożna” to tom, który jednocześnie wypływa z nudy i w tę nudę mógłby wpędzić, gdyby był odrobinę dłuższy. Autor wyjeżdża na dwa tygodnie. Zamierza podróżować z dala od dróg szybkiego ruchu i uczęszczanych szlaków. Pojawia się w miejscowościach i osadach o śmiesznych czasami nazwach, tam, gdzie na pewno nic się nie dzieje. Sprawdza lokalne atrakcje (czasami należy do nich wyłącznie przesiadywanie z piwem pod sklepem), nawiązuje nowe znajomości. Chce spróbować innego życia. I chociaż w założeniu ma odkrywanie absurdów małych miejsc, niewiele udaje mu się uzyskać. Tam, gdzie nigdy nic się nie dzieje, nawet przyjazd kogoś z zewnątrz nie będzie katalizatorem wydarzeń. W efekcie wydaje się, jakby sam autor zastanawiał się nad celem wyprawy i momentami tracił pomysły na pisanie. Wtedy wymienia po prostu zabawne nazwy – jedną po drugiej, jakby tworzył zbiór podpowiedzi miejscowości do limeryków. Ponieważ to zabieg stale powtarzany, w pewnym momencie zaczyna męczyć – owszem, nazwy są atrakcyjne, a zebrane w jednym miejscu robią wrażenie – tyle tylko, że znacznie smaczniej wypadają, gdy są znakami mijanymi w trasie, a nie zlepkiem obco brzmiących słów pozbawionych znaczeń. Tak samo jak ze słowami jest u Mareckiego z fotografiami: „Polskę przydrożną” wypełniają w dużej części kadry z dróg prowadzących przez pola, gdzieniegdzie – z drzewami albo krzakami. Niewiele się tu wydarzy, ale można było powtarzalne kadry nieco ograniczyć.
Po tę lekturę sięgać się będzie z ciekawości, żeby sprawdzić, jak wygląda rzeczywistość tam, gdzie nic się nie dzieje. Autor nie ma szans na odtwarzanie mikroklimatu każdej z malutkich społeczności, co najwyżej może wysłuchać, co zdziałali najbardziej aktywni mieszkańcy – albo pozbierać plotki od przygodnych kompanów od kieliszka, ale to wszystko. Zajmuje się więc sprawdzaniem, kto zrobi mu kawę do termosu za darmo i – jak zareagują ludzie na wieść o idei less waste. Gdzieś zanotuje jedno zdanie, gdzie indziej – zachowanie miejscowych na widok kogoś z zewnątrz. Czasami musi wytłumaczyć, co właściwie robi i po co przyjechał, a czasami – tylko obserwuje. Rzadko kiedy trafia do wzorowo zarządzanych miejsc, z reguły spotyka się po prostu z bierną akceptacją istniejącego stanu rzeczy. Fotografuje zatem dziwne z perspektywy mieszkańców wielkich miast szyldy w sklepach, ogłoszenia albo tablice.
Jedzie sobie Piotr Marecki w podróż po nic, nie zamierza okraszać jej wielkimi przemyśleniami z oderwania się od wielkomiejskiego zgiełku, nie przejmuje się nawet podkreślaniem puent z sytuacji zastanych podczas kolejnych przystanków. A jednak przyjemnie się to czyta, to ciekawy przerywnik od reportaży zaangażowanych i literatury faktu przepełnionej obrazami okrucieństwa.