„Dwór nad Narwią” Jarosława Marka Rymkiewicza, w reżyserii Artura Tyszkiewicza, w warszawskim Teatrze Ateneum – pisze Anna Czajkowska.
Dramaty Jarosława Marka Rymkiewicza, poety i wybitnego eseisty, profesora nauk filologicznych, historyka literatury, tłumacza, krytyka, dramatopisarza, a także publicysty politycznego, niezbyt często pojawiają się na naszych scenach (w zeszłym roku znakomici „Ułani” w reżyserii Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym). Szkoda, ponieważ stanowią materiał wielce dla scen wdzięczny i warto byłoby je „odczarować”. W dorobku pisarza dominują „komedie serio”, które jako gatunek literacki – zdaniem autora – „zdolne są do wyrażania skomplikowanych treści”. Sam Rymkiewicz rzeczywistość teatru zna z bliska – przez pewien czas pracował na stanowisku kierownika literackiego w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisał, tłumaczył sztuki oraz brał żywy udział w rozmowach o relacjach pomiędzy literaturą a sceną (na łamach pism branżowych). W Teatrze Ateneum Artur Tyszkiewicz reżyseruje jego „Dwór nad Narwią” z 1979 roku, starając się przybliżyć widzom sentyment, powagę i gorycz, ale także komizm oraz kapitalną ironię tego dramatu. Czy jest to rzecz o romantyzmie, naszym stosunku do niego, zakorzenieniu i zależnościach od upiorów przeszłości? Nie, choć trzeba przyznać, że romantyzm jest wielce istotnym, czasem dominującym, ale wciąż tylko jednym z wątków polskości, o której pisze autor. I nijak się od niego uwolnić… .
Jak pojmować tę naszą polskość – jako rzecz naturalną a może raczej pytanie? Liczne narodowe kompleksy, lęki powodują, że polskość (wiązana z historią) dzieli żyjących w tym samym kraju obywateli – jedni ją w pełni afirmują, inni – z trudem akceptują (albo wcale). Warto podkreślić, że teksty Rymkiewicza, także jego dramaty, stanowią ważny, aktualny i wart głębszej refleksji głos w dyskusji na temat znaczenia patriotyzmu, jego przyszłości w XXI wieku oraz jego „tu i teraz”.
Komedia Rymkiewicza ma znakomitą fabułę – „nie tylko tytuł, ale i tok jakby powieściowy” (mówi jeden z bohaterów) i choć jest długa, czasem zawiła w swej aluzyjności, bawi i intryguje od pierwszej do ostatniej sceny. Znakomity pomysł na wspólną egzystencję zmarłych i żywych, ich spory, nieporozumienia – tyleż humorystyczne co upiorne; walka o pozostanie wśród żyjących oraz krew, groteskowa i straszna, wszystkie te elementy mają w sobie konieczne dla sceny napięcie. Dwór nad Narwią zapełniają – chciałoby się rzec – pełnokrwiste postaci, co w przypadku upiorów brzmi nieco dziwnie. Autor bardzo plastycznie odmalował bohaterów, zlepek postaci historycznych i literackich, a reżyser zgrabnie to wykorzystał. I jest w tym powaga pomieszana z lekkością, przymrużeniem oka, wyważona parodia!
Młoda para, świeżo po ślubie, spełnia swe marzenia i kupuje posiadłość w okolicach Pułtuska, nad Narwią. Basia i Tadzio chcą kultywować sarmackie tradycje zgodnie z uwiecznionym w literaturze schematem – urządzić tradycyjny, szlachecki dworek „właśnie taki… jak nasi ojcowie, dziadowie… polski dwór, jak Polacy”. Nie wiedzą, że dom stoi na cmentarzu i wcale nie jest opuszczony – zamieszkują go widma, mówiąc ściśle – upiory przeszłości, postaci jednocześnie historyczne i fikcyjne, których pochodzenie i status są bardzo niejednoznaczne. W dworku dużo wcześniej pojawił się Profesor, postać jeszcze bardziej tajemnicza, by wraz z Panią Docent prowadzić badania nad współżyciem upiorów z żywymi, twierdząc, iż upiory potrzebują krwi żywych, by pozostać na tym świecie. Profesor daje upiorom nadzieję na ponowne życie, obiecuje, że dzięki straszliwej, genetycznej krzyżówce wyrwą się z żywota zawieszonego pomiędzy światem żywych a światem zmarłych. Co więcej – owe widma to „żadne szkieletów ludy, bez serc i ducha”. Lubią intrygi, są niezwykle zadziorni, kłótliwi i …kochliwi! I jak oswoić takiego upiora, wyjątkowo opornego i upartego?
Tyszkiewicz, wbrew intencjom autora, dramat skrócił, przez co stosunki między niektórymi postaciami są trochę niejasne, motywy postępowania nieoczywiste, ostateczna wymowa scenicznej historii nieco odmieniona w stosunku do oryginału (tym bardziej, że zakończenie też jest inne, jakby urwane, zbyt pospieszne). Ale mimo tych zabiegów, usunięcia jednej z postaci (chodzi o Żyda Abramka), rezygnacji z części monologów, dialogów, reżyser nie zmniejsza ilości użytych przez autora znaków, symboli i mitów, mocno zakorzenionych w polskiej świadomości. Istną szaradą – mniej lub bardziej zabawną – może stać się śledzenie tropów literackich, odczytywanie znanych, ale prawie zawsze przewrotnie używanych cytatów („Kto za życia nie współczuł upiorom… kto upiora nie kochał ni razu…”, „Nie znasz ty ducha dziejów… dziejów ducha?…”) i nawet znawca „Pana Tadeusza”, „Ballad i romansów”, dramatów Słowackiego, twórczości Żeromskiego, Wyspiańskiego, Asnyka gubi się w gąszczu odniesień. Lutek (Tomasz Schuchardt), w długim autorskim monologu, w którym dotyka różnych kwestii, mówi między innymi o tym, co dla Rymkiewicza jest niezwykle istotne: „uwalnianie się od ciężaru przeszłości i tradycji naszych nie oznacza pozbywania się ich. Trzeba ów ciężar nieść w przyszłość, tak, żeby stał się nam skrzydłami, nie był on nam ciężarem”. A potem Lutek cytuje maleńki fragment wiersza Słowackiego pt. „Testament mój”: Aż was, zjadacze chleba… – i urywa, wymownie patrząc na publiczność. Zaledwie parę osób na widowni ośmiela się cichutko dokończyć: „w aniołów przerobi”.
Odczytywanie kodu kulturowego, alegorii, wiara w ciągłość narodowych idei, powtarzalność motywów może wydawać się fascynującą, pociągająca, wręcz magnetyzującą przygodą, ale nierzadko też przytłacza. Rozliczne aluzje, nie zawsze i nie dla każdego czytelne, dezorientują. Trzeba wytężonej uwagi, by głębsze znaczenie nie zginęło w gąszczu efektownych historycznych i kulturowych odwołań
Jarosław Marek Rymkiewicz w swej „komedii serio” proponuje widzowi znakomitą zabawę słowem, a reżyser wystawianej w Teatrze Ateneum adaptacji ową kunsztowną, wysublimowaną grę podtrzymuje. Autor całkiem na poważnie, albo z ironicznym uśmiechem, używając różnych środków językowych parafrazuje Mickiewicza, odwołuje się do Słowackiego, swobodnie porusza się wśród fraz i cytatów z utworów romantyków i twórców innych epok. Nie sposób nie poddać się tej wyrafinowanej grze, która ma przecież głębsze znaczenie. „Teatr nie jest dziełem sztuki w czasie, bo w sztuce nic nie przemija i nic się nie starzeje, a wszystko jest równoczesne” – isał Rymkiewicz i właśnie takiemu podejściu wydaje się przyglądać reżyser spektaklu. Owo ustawiczne pamiętanie o umarłych, którzy swymi głosami i myślą przenikają do naszych uczuć, nawet, jeśli nie mamy tego świadomości, jest nieuniknione. To wszystko dzieje się w przestrzeni symbolicznej, nieśmiertelnej, w języku, a teatr może być tego dowodem – na jedność czasu i nieustanne aktualizowanie się pozaczasowych symboli. Każdy z nas nosi w sobie upiora, pewien zbiór archetypów, najczęściej nieuświadomiony. Kształtują nasz czas i naszą przyszłość. I choć teraźniejszość jest bez przeszłości niemożliwa, jednak życie tylko przeszłością, jej upiorami, ciągłe spoglądanie na cmentarze i krew, w oderwaniu od współczesności, jest niebezpieczne. Przerywa bowiem naturalną, historyczną ciągłość .
Aktorzy doskonale „czują tekst” Rymkiewicza, z dbałością o szczegóły budują swoje postacie. Cyzelują każde słowo, grają gestem, ubieloną twarzą, wprawnym ruchem dopasowują się, niemal spajają z klimatem podupadłego, szlacheckiego dworku z okolic Pułtuska, z plastycznością staroświeckich dekoracji, zapachem kurzu (bardzo teatralnego zresztą). Scenografia delikatnie podkreśla ironiczność i upiorność tekstu. Po środku salonu stoi dziwaczny fortepian – grobowiec, z boku kawałek schodów z balustradką. Nieliczne sprzęty dawno zapomniały o swej świetności, straszą dziurami, szarobiałym pyłem i zniszczeniem. Za oknami widać zapadające się, pokrzywione krzyże i nagrobki. Dziurawe, poplamione, mocno zmurszałe kostiumy upiorów (mundury, surduty, podarta suknia hrabiny) kontrastują z nienaganną bielą fartuchów Profesora i Pani Docent oraz z elegancją strojów Basi i Tadzia. Reżyser tak rozplanował ruch sceniczny, by aktorzy nieustannie pozostawali w kontakcie z widownią – „żywi” przechodzą przez nią, wchodząc na scenę. Światy żyjących i umarłych mieszają się w wielu wymiarach. Dariusz Wnuk w roli Tadzia bardzo dobrze oddaje charakter pełnego optymizmu pozytywisty, który chce wykorzystać możliwości i osiągnięcia inżynierii, by zmodernizować podupadłe gospodarstwo rolne. Marzy o hodowli na szeroką skalę i zrealizowaniu planów swego dziadka – skonstruowaniu parowej dojarki. Kto wie, może w przyszłości uda się nawet wynaleźć dojarkę elektryczną? Naiwnie wierzy, że ukochana Basia nigdy go nie zawiedzie, wiernie stojąc u boku, przerzucając gnój i karmiąc różowe prosiaczki. Dariusz Wnuk nadaje swej postaci rysy trochę tragiczne, a trochę śmieszne. Tadzio potrafi być brutalny, ale częściej bywa delikatny i uległy, choć przy tym bardzo męski. I jak chyba wszyscy panowie w tej sztuce – romantycznie nastawiony do miłości. Jego Basia jest osóbką nieco roztrzepaną i bardzo upartą. Ta współczesna mężatka jedną nogą wciąż tkwi w sarmackiej tradycji, nieco strupieszałej i spłowiałej. I ma w tym swój cel. Katarzyna Zawiślak-Dolny obdarzyła swą bohaterkę subtelnym urokiem, kokieteryjnością, ale i naiwnością. Zdaje się nie dostrzegać (a może nie chce?) całej intrygi, knutej przez Profesora i Ludka, dlatego łatwo godzi się na podejrzane, dziwaczne propozycje. Aktorka dobrze oddaje osobowość Basi, pokazuje, jak niepozorna kobietka mocno działa na zmysły otaczających ją panów, roztaczając swe wdzięki jakby od niechcenia. Z kolei Janusz Łagodziński w roli Profesora, osoby z pozoru sympatycznej i współczującej, to uosobienie bezrefleksyjnego zapatrzenia w nowoczesne, rzekomo potrzebne eksperymenty i niebezpieczne manipulacje genetyczne. Jak sam o sobie mówi, jest tylko skromnym pracownikiem nauki, który bada i opisuje. Zajmuje się upiorami, żyjący go nie interesują. Dla nauki gotów poświęcić niejednego człowieka (podobnie jak entuzjastka krzyżówek genetycznych, całkowicie oddana badaniom seksualności upiorów Pani Docent – Katarzyna Ucherska). Janusz Łagodziński pokazuje, jak tajemnicza przeszłość wpływa na bohatera – jego Profesor też ma swe słabości, gnębią go tajemnicze wspomnienia romantycznej miłości, straszliwych wydarzeń sprzed lat. A sumienie nie może zaznać spokoju… . Obok żywych jest jeszcze cudownie zagrana gromadka umarłych. Krzysztof Gosztyła jako Jenerał, który w swej osobie gromadzi cechy wielu Józefów z naszej historii (między innymi Poniatowskiego) jest znakomity! Z lekkością oddaje urok starszego, kochliwego dżentelmena, szarmanckiego w słowie i geście wojskowego, niezmiennie dumnego ze swej patriotycznej postawy i odwagi (choć nie jest ona taka oczywista, o czym nieustannie przypomina mu Porucznik). Nienaganna dykcja, znakomite wyczucie tekstu, niuansów postaci czyni tę rolę jedną z ciekawszych w tym przedstawieniu. Równie dobrą kreację tworzy Przemysław Bluszcz jako Porucznik (z rysami Piotra Wysockiego, bohatera licznych utworów literackich i dramatów). Mimo swej widmowatości i kwatery na przydworkowym cmentarzu, zdaje się mieć w sobie więcej życia i werwy niż niektórzy żyjący! Młody, romantyczny poeta Kamil – Mateusz Łapka, wielce podobny do Słowackiego, nieszczęśliwie zakochany, subtelny, uczuciowy i nieco mimozowaty, potrafi wszystkich zaskoczyć (znakomita scena, gdy – mimo wcześniejszych deklaracji i zapewnień – ulega swej wampirycznej naturze). Podstarzała kokietka, trochę egzaltowana femme fatale – hrabina Amelia, jest dzięki Ewie Teledze uroczo nieznośna i wyraźnie groteskowa. Po kobiecemu trzyma się pudru i szminki, by oszukać czas – u upiora dość ciekawe podejście do własnej „urody”. Marzy o powrocie do lat młodości i o kolejnych kochankach, którzy dla niej stracą głowę (i życie). Walek Bartłomieja Nowosielskiego świetnie czuje się w tym doborowym, nie do końca martwym towarzystwie, choć pochodzenie ma zgoła inne niż wszyscy – to prosty chłop (pewnie z Galicji), ale jak większość pozostałych opanowany przez bardzo człowiecze uczucie, niezależne od wieku, stanu pochodzenia czy czasów. Mowa o miłości. Walek wzdycha do swej „czarnooczki” (Amelii) i z zazdrości gotów zabić wszystkich rywali. Chyba najbardziej skomplikowaną, prawdziwą i nieprawdziwą jednocześnie postacią jest grany przez Tomasza Schuchardta Lutek. Ludwik – ideowiec, zmieniający swe poglądy w zależności od sytuacji – czasem jawi się jako zdecydowany buntownik, który za wszelką cenę chce pozostać niezależnym. Ma w sobie cechy romantycznego, zapalczywego bohatera (między innymi Konrada z „Dziadów”), choć bywa też obrzydliwie fałszywym członkiem ZMP. Jego postać jest bardzo niejednoznaczna, raz autentyczna, raz żartobliwa. Straszna, ale i bardzo ludzka i – jak wszystkie widma – zakochana, a w swym zakochaniu nieśmiała. Jest odmienny od wszystkich innych upiorów, a pod koniec spektaklu wygłasza ciekawy monolog – odautorski komentarz, w którym zwraca się do reżyserów i widzów, mieszając powagę z ironią. Mówi o teatrze, o idei i o stosunku do przeszłości. Jednak ani on, ani żadna z postaci ostatecznej odpowiedzi na pytanie – co zrobić z naszą przeszłością, by nie wyssała z nas krwi – nie daje. Jak oswoić takie upiory, wyjątkowo oporne i uparte, a czasem kochane ? I jak pogodzić romantyzm z ideami pozytywizmu? Co zrobić, by nasza historia, wspólna własność wszystkich pokoleń, nie stała się łańcuchem, ciężarem, ale Polaków uskrzydlała – do życia w wolności, do rozwoju.
Fot. Bartek Warzecha
Anna Czajkowska – pedagog, logopeda dyplomowany oraz trener terapii mowy. Absolwentka Pomagisterskiego Studium Logopedycznego Uniwersytetu Warszawskiego, a także Podyplomowych Studiów Polityki Wydawniczej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z wydawnictwami edukacyjnymi (Nowa Era, Edgard) oraz portalem babyboom.pl, dziecisawazne.pl i e-literaci. Instruktor metody PILATES. Recenzje teatralne pisze od 2011 roku.