Richard Paul Evans: Stokrotki w śniegu. Znak, Kraków 2018 – pisze Izabela Mikrut
Ta książka na rynek co pewien czas powraca, ze statusem bestsellera, a tym razem także ze specjalną, bardzo krótką przedmową do polskich czytelników. Richard Paul Evans zachowuje się jak sprzedawca marzeń, ale jest też w stanie dopasować swoje historie do wymogów marketingowych.
„Stokrotki w śniegu” to książka, która znakomicie sprzedaje się w okresie przed Bożym Narodzeniem, zresztą to po prostu przerobiona – uwspółcześniona – wersja „Opowieści wigilijnej”, obliczona na wzruszenia czytelników, pełna baśniowych rozwiązań, mało w gruncie rzeczy prawdopodobna, ale realizująca scenariusze, które idealistom się spodobają. Evans chce docierać do publiczności masowej, nie troszczy się zatem przesadnie o sam szkielet opowieści. Wykorzystuje właściwie gotowy schemat, zestaw wydarzeń równie mocnych co oczywistych. James Kier, niechlubny bohater tego tomu, jest jak Scrooge. Nie cierpi świąt, w biznesie jest bezwzględny dla przyjaciół i wrogów po równo. Nie ma litości dla innych, doprowadza z zimną krwią do kolejnych dramatów i komplikuje życie tym, którzy nie mają środków, żeby mu się przeciwstawić. Co więcej: James nie utrzymuje kontaktów z synem, już dorosłym i szykującym się do małżeństwa, a żonę porzucił, gdy ta dowiedziała się, że choruje na raka i nie ma dla niej ratunku. I tak konsekwentnie pracuje Kier na wizerunek potwora, aż dochodzi do momentu przełomowego. Prosi wówczas swoją asystentkę, jedyną, która trwa przy nim bez względu na wszystko, o listę osób, którym najbardziej zaszkodził. Chce po latach wrócić do nich i spróbować wynagrodzić im – w miarę możliwości – krzywdy. Otrzymuje tę listę, mocno okrojoną: znajduje się na niej zaledwie pięć nazwisk z całych setek, jakie mogły tu trafić. Tak rozpoczyna się droga Kiera, która stanowi esencję powieści. Sceny z różnych domów, mniej lub bardziej poszkodowanych przez złego bohatera rodzin, przetykane są obrazem umierającej Sary oraz syna i jego przyszłej żony. Sam James do pewnych wniosków dochodzi stopniowo, a autor wie, co najbardziej nim wstrząśnie – czasem nie musi to być przemoc fizyczna, dużo lepsze są wyrzuty sumienia albo… wybaczenie. Ludzie nie chcą wierzyć w dobre intencje postaci, jednak pewne fakty muszą przyjąć do wiadomości.
Evans trafia do odbiorców za sprawą sentymentalizmu. Oferuje migawki z życia, ale w wersji wyostrzonej. Ktoś musi pogodzić pracę z opieką nad małym dzieckiem, ktoś inny nie ma jak nadrobić straconych marzeń o szczęśliwym życiu. Nie wszystkie błędy da się łatwo naprawić, pewne wydarzenia stają się nieodwracalne w skutkach. Dopóki bohaterowi brakuje empatii, może znęcać się nad innymi. Kiedy jednak osobiście sprawdzi, jak wygląda codzienność biedniejszych – coś się w nim zmienia. I na tym polega jednocześnie sukces i infantylizm powieści „Stokrotki w śniegu”. Autor pozwala czytelnikom uwierzyć, że nawet najczarniejszy charakter może się poprawić pod wpływem impulsu – wyrazić skruchę, naprawić szkody i żyć długo i szczęśliwie. Tu nie trzeba dużo, jedynie świadomości. Gdyby nie brak pomysłu na mniej cudowny powód metamorfozy, „Stokrotki w śniegu” mogłyby trafić do kanonu literatury rozrywkowej bez względu na pewną wtórność wobec pomysłów fabularnych Dickensa. I tak ta książka podbija masowy rynek, nikt nie zwraca uwagi na uproszczenia w budowanej fabule, jeśli w pierwszej warstwie odbioru ma szereg wzruszeń. Evans jest sprawnym rzemieślnikiem, wie, co zrobi wrażenie i sprytnie to wykorzystuje. Oblicza stosowane rozwiązania tak, żeby uzyskać ściśle określony efekt: trafienie do jak największej liczby czytelników. Ta sztuka mu się udaje, a że „Stokrotki w śniegu” idealnie wpasowują się w zapotrzebowanie rynku na historie bożonarodzeniowe i powieści o wybaczaniu, dalej będą funkcjonować jako bestseller. Richard Paul Evans pisze to, co odbiorcy, którzy nie lubią się wysilać przy lekturze, chcą przeczytać.