Strach przed karą zamknięty w iluzorycznej łzie. Tortury psychiczne i fizyczne klasyfikujące oskarżonego jako jednostkę pozbawioną możliwości obrony. W takiej przestrzeni strumień cierpień obmywa zalęknione twarze w głuchych komnatach zbliżającej się kary. Jednak czy ich wina jest uzasadniona? Czy tylko jest wpajana niewidocznym sznurem zaciskającym grdyki niewinności? Kropla potu na czole tylko uwydatnia zalęknione oblicze. Rozedrgany wzrok, zasznurowane usta i chwiejny krok prowadzący do labiryntu przeszłości i zdarzeń, w których prawda miesza się na dnie piekła. To wszystko sprawia, że wraz z jednostką umierają ideały dążące do dialogu piękna, prawdy i dobra. Historia przemyka krwawo sterowana siłą szaleńców, którzy pozbawiając niewinności szukają potwierdzenia w dyktaturze, plutokracji i autokracji. W ten sposób rodzi się zło w najczystszej postaci pożerające każdy przejaw samodzielności intelektualnej przeciwników zbrodni. Uśmierca się też szeroko pojętą wolność, która powinna być podstawową gwarancją ludzkiej egzystencji, a ta metoda najdotkliwiej uwydatnia kruchość myśli i godności oskarżonego.
Sokrates, Savonarola, Joanna d’Arc, Popiełuszko czy Don Fernand jako Książę Niezłomny w wizji Juliusza Słowackiego – to bohaterowie absolutnie zgładzeni, jednak czy można rozsądzać ich wybory w kategorii przegranej? Zjawisko relacji kat i ofiara z psychologicznego punktu widzenia powinno uczyć pokory ofiarę, jednakże w wyniku przenikających następstw, często karty historii wskazują, że siła ducha wygrywa z pozornie nadrzędną siłą kata, który staje się ofiarą własnego systemu. Zjawisko tak stare jak istnienie świata, w którym możnowładcy nienauczeni rozumnego postrzegania siły społeczeństwa spętanego kajdanami, stawali się ofiarami swoich rewolucji.
Podążając śladami pomników i tablic pamięci umęczonych ofiar rozsianych po miastach, wsiach i opustoszałych lasach, w których już nie słychać krzyku bezimiennych grobów, można odnaleźć ciszę wskrzeszającą pamięć. Miejsca kaźni milczą, a w polskim dramacie wojennym i politycznym czytelnik ma szansę poczuć prawdziwe emocje i przydechy ofiar ukryte między dotkliwie wyważonymi słowami. W utworach rozbrzmiewa ludzkie cierpienie i utrwalone w słowach tworzy przestrzeń dla wnikliwej analizy zdarzeń, które nie powinny mieć miejsca. Ożywione portrety psychologiczne męczenników wskrzeszają historię, w której śmierć staje się wyzwoleniem, a uwięziona dusza odradza się jako zbawienie ducha i kultury narodu polskiego.
W utworze „Dwie głowy ptaka” Władysława Terleckiego wydanym jako powieść w 1970 roku, a później opublikowanym w „Dialogu” jako dramat, gasną światła nadziei. W sali przesłuchań w Cytadeli dla głównego bohatera, ostatniego Naczelnika Miasta Warszawy z czasu Powstania Styczniowego, kończy się misja oswobodzenia ojczyzny. Aleksander Waszkowski na tle godła z dwugłowym ptakiem tkliwym psalmem rozpaczy próbuje udowodnić swoją niewinność. Zima, rok 1864, a wybory oskarżonego między pokojem przesłuchań, a celą więzienną stają się podszeptami obłędu. Uwięziony w klatce niepewności zostaje poddany eksperymentom psychologicznym doprowadzającym do rozdwojenia jaźni i całkowitej dewastacji sumienia.
W utworze Władysława Terleckiego sala przesłuchań nie jest zwykłym miejscem procedury policyjnej. W tej przestrzeni odbywa się proces metafizyczny, gdzie kuszenie odgrywa nadrzędną rolę, doprowadzając do głębokiego nasycenia symboliką wewnętrznej walki dobra ze złem uwięzionego bohatera. Głównym celem działań oprawców jest zdobycie duszy Waszkowskiego i posłanie jej w otchłań poczucia winy i zdrady. Kat próbuje dowieść klęski umysłu przesłuchiwanego i – jak wykwintny filozof – szuka sposobu na zmianę światopoglądu oskarżonego. Indoktrynacja ideologiczna wywołuje wewnętrzne konflikty i tragizm nasila się w okazałym krzyku wobec nieuchronnego końca. To symboliczne dzieło stało się obrazem kompletnym, wyrażającym troskę o losy Polski nie tylko z perspektywy jednostki, lecz całego społeczeństwa.
Tytułowy dwugłowy ptak w tym kontekście nie jest tylko godłem Rosji, to symbol systemu okrucieństwa, w którym najistotniejszym elementem jest spoglądanie zarówno w dwa przeciwne bieguny decyzyjne. Aleksander Waszkowski namawiany do współpracy na rzecz służb rosyjskich musiał wybrać między życiem, a śmiercią. Jednak czy był zdrajcą, jak okrzyknął go tłum zebrany pod więzieniem w Cytadeli w finałonej części utworu? Na pewno stracił dotychczasową siłę i jego złamane sumienie przestało wierzyć w to, że jego poświęcenie ma jakieś znaczenie. Jednak czy bezsilność może zostać uznana za zdradę? Według oprawcy przegrał wewnętrzną walkę, ponieważ zwątpił. W tej sytuacji można stwierdzić, że jeśli utraci się wiarę i nadzieję jest się na straconej pozycji, bez szansy na odrodzenie.
Ostatecznie Aleksander Waszkowski nie uległ pokusie i został stracony, ale też przegrał w walce o godność. Fundamentalne pytania o wolność nie zostały rozstrzygnięte, tylko zatopione w realizmie politycznym o znamionach tragicznej walki dobra ze złem. W ten osób ptak o dwóch głowach przemówił głosem Oficerka i wodząc na pokuszenie stworzył obraz przyszłości, w którym Waszkowski przeżyje tylko w momencie, kiedy zdeklaruje się do współpracy z oprawcą i wrogiem. Zniszczony wewnętrznie wybiera śmierć, ale czy wierzy w jej rolę tak do końca? Jeżeli nie, czy dla innych stała się ona konieczna? Umęczenie strach i widmo zbliżającego się końca jako ofiary, która nie ma żadnego znaczenia dla innych, to największa kara dla bohatera tracącego wiarę w to, że jego śmierć może mieć jakieś znaczenie dla innych. Do takiej sytuacji doprowadził oprawca łamiąc poczucie misji w walce o godność narodu.
Innym utworem stawiającym otwarte pytanie o rolę i konieczność śmierci jako ofiary za wyzwolenie jest poetycki dramat Zbigniewa Herberta „Jaskinia Filozofów”, opublikowany w 1956 roku. Akcja sztuki rozgrywa się w Atenach i to jest główny wątek narracyjny zbudowany na podstawie dialogów Platona. Tylko w tym wypadku prawdziwy kontekst jest utajony i o sytuacjach więźniów politycznych nie mówi się wprost.
W dramacie zastajemy Sokratesa przed śmiercią. Bohater zachowuje antyczną postawę etyczną filozofa greckiego, jednak dotyka go widoczny kryzys egzystencji bliski wizji Jean Paul Sartre’a. Oczywiście z godnością przyjmuje niesprawiedliwy wyrok, nie da się zwieść natrętnym myślom o ucieczce z więzienia i pełen pokory odchodzi do świata, w którym już nie czuje się odrętwienia nóg i umysłu. Wypija cykutę, by na kilka godzin przed śmiercią zwątpić w głoszone wcześniej teorie.
Dlaczego trzy lata po śmierci Józefa Stalina Zbigniew Herbert porusza taki problem? Dlaczego kamuflując prawdziwe sytuacje więźniów politycznych, chce pokazać proces zwątpienia, który, jak skrzętnie przechowywany manuskrypt, kryje treści zakazane? Sokrates w ujęciu Zbigniewa Herberta jedyny ratunek w dążeniu do prawdy widzi w poezji, która jest ucieleśnieniem dobra i transcendentnym odzwierciedleniem istoty piękna. Herbert szukał takiej antycznej prawdy w sobie i uwolnił ten potencjał przenosząc problem rzeczywistości polskich więźniów politycznych w miejsca, które były niedostrzegalne przez cenzurę.
„Zwycięski wódz nowej epoki” – pisze Bolesław Bierut o Stalinie w czasopiśmie społeczno- politycznym „Nowe drogi” wydanym z okazji siedemdziesiątych urodzin towarzysza – filozofa śmierci, którego imię dla Polaków powinno być równoważne tylko z ludobójstwem, zsyłkami i więzieniem. Niestety powidoki tamtej epoki wyzwalają przeczucie, że „Imię Stalina jest symbolem tego zwycięstwa”[1], również dla współczesnych twórców życia społecznego, więc czy można uznać, że już w latach pięćdziesiątych symboliczny Sokrates przegrał, bo zwątpił? Jego wierni uczniowie przekonani o geniuszu swojego mistrza wiedzieli, że jego nauki nie mogą zmienić przeznaczenia, ale pojmowanie świata rozumem ma znamiona intencji wiecznej. Jednak Sokrates wątpi w siłę rozumu, czuje, że wiedza nie może złagodzić ludzkiego lęku przed niezrozumieniem tajemnicy ładu na świecie.
Jaskinia filozofów, która dla Sokratesa była schronieniem, dla Zbigniewa Herberta mogłaby być Golgotą, przez którą Chrystus cierpiąc za grzechy całego świata, pokornie przyjmując ciosy ofiarowywał wiarę, nadzieję i miłość. Czy taki mógłby być więzień polityczny w ówczesnej Polsce? Czy może Zbigniew Herbert chciał, żeby taki był. Wytrwały, dążący do prawdy, jak do Zmartwychwstania Pańskiego.
Równocześnie utwór można potraktować jako maskę samego pisarza, który walczy piórem z dekonstrukcją umysłów pokolenia poddanego indoktrynacji. Herbert podejmuje walkę z otumanionym społeczeństwem, które tworzy państwo w państwie, rządzone bezduszną ideologią szerzenia śmierci. Sumienie podpowiada mu, żeby pięknem dramatu poetyckiego walczyć o rozum, który jest jedyną drogą do zrozumienia prawdy według uniwersalnych odkryć Sokratesa. Herbert swym dziełem ukazuje też ważny problem obecny w społeczeństwie polskim tamtych lat. Obnaża strukturę wzbudzania filozofii strachu jako głównej metody manipulacji społeczeństwem. W tych kodach semantycznych kryje się przestroga dotykająca psychologii tłumu i uwalnia przekonanie, że jeśli jedna osoba zaczyna się bać to kolejne przejmują strach. Możliwe, że Zbigniew Herbert też bał się ukrywając zniewolenie idei w skorupie antycznej, ale jego utwór ukazał również siłę, jaką może mieć jednostka, która jak Chrystus narodu potrafi dążyć do prawdy nawet za cenę śmierci.
Nie ma nic gorszego jak okradanie człowieka z indywidualności i rozumu, a na tym polega komunizm, wyrwany z filozofii ubezwłasnowolnienia myśli. Najskuteczniejszą metodą powstawania nowej ideologii w świadomości społecznej jest likwidacja jednostek nie zgadzających się z proponowaną ideologią, w tym wypadku taką postacią dla Herberta był Sokrates. Następnym krokiem jest wychowanie nowego pokolenia już według zasad proponowanego ustroju i jeśli złamiemy psychicznie jednostkę, poprowadzimy też za nią tłum, który reaguje jak wspólna masa przekonań. Budowanie napięcia wobec słuszności poniesionej kary jest również katalizatorem lęku, który oddziałuje na społeczeństwo spolegliwe. Zbigniew Herbert, wzniesiony na skrzydłach twórczości, pokazuje świat na skraju przepaści, gdzie króluje wina za grzechy, których jeszcze nie popełniono. Przestrzega przed nieuchronnym końcem indywidualności, która dla umęczonego więźnia i społeczeństwa staje się drogą do unicestwienia ducha, honoru i przynależności narodowej.
Poddając analizie trudny czas socrealizmu w Polsce, który bez wątpienia przymuszał artystów do podejmowania walki o rodzimą kulturę, nie ulega wątpliwości, że dzieło tworzenia zostało również poddane okrutnej metodzie łamania sumień. Najskuteczniejszą metodą było pozbawianie godziwego życia skutkujące brakiem pracy, odsuwaniem od środowisk akademickich i nie tylko Władysława Strzemińskiego spotkał taki los. Wymuszona emigracja, wilcze bilety i kompletny brak szacunku wśród innych artystów głoszących swą przynależność do partii. Walka z wykluczeniem dotknęła sfer awangardy, a wielkie indywidualności kryły się przed cenzurą szykiem przeciwstawnym uwolnionym w wielowątkowych możliwościach interpretacyjnych. Kto chciał mówić prawdę skazany był na niebyt lub wygranie. Kto chciał mówić prawdę, musiał nauczyć się umiejętnie kłamać, a jeśli marzył mu się dobrobyt, sprzedawał duszę za wódkę, kawę i pomarańcze.
Podejrzani byli wszyscy i siatka wywiadu dosięgała wszystkich sfer życia społecznego, a także duchowego. Jan Paweł II w 1979 grzmiał z ambony: „Nie lękajcie się” i naród chciał wierzyć, że wygra walkę o wolność, ale odwaga nielicznych szybko tłumiona była przypadkową śmiercią. Przecież spadający ze schodów student Stanisław Pyjas w 1977 był pijany, a ksiądz Jerzy Popiełuszko przypadkiem znalazł się w bagażniku samochodu w 1984 roku, by utonąć w Wiśle wygłaszając kazanie do ryb według wizji dramatycznej Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Niezliczone morderstwa, często bezimiennych dusz znikających bez śladu. Siatka kontroli służb bezpieczeństwa wyłapywała śmiałków podstępem, pokazując światło do wolności, które gasło w nie najodpowiedzialniejszym momencie.
Dziś nazywani zdrajcami narodu polskiego, ale i tak zbytnio nie nadwyręża się ich spokoju ducha, o ile w ogóle znają takie pojęcie. Wysokie emerytury, wycieczki zagraniczne, układy, znajomości i koneksje pozwalające na życie godziwe bez poczucia winy za zbrodnie. Utwór „Norymberga” Wojciecha Tomczyka, wydany w „Dialogu” w 2005 roku, tytułem nawiązuje do słynnych procesów hitlerowskich zbrodniarzy odbywających się po II wojnie światowej. Jednakże w tym wypadku ofiarą nie jest zbrodniarz, tylko młoda dziennikarka Hanna Wizner, która postanawia przeprowadzić wywiad z wysoko postawionym Pułkownikiem, Stefanem Kołodziejem.
Intymna akcja dramatu rozgrywa się w domu Stefana Kołodzieja, który od pierwszych chwil chce wzbudzić litość dziennikarki, opowiadając o latach swojej młodości, kiedy to został skazany na śmierć za działalność w podziemiu przeciwko władzy ludowej. Obezwładnia czujność dziennikarki pozorną szczerością, by doprowadzić jej ciekawość do momentu kulminacyjnego, czyli do wyznania, że „wykończył” jej ojca – Michała Wiznera. Tę informację traktuje jako najważniejszy element manipulacji i wykorzystuje ją w celu zmuszenia dziennikarki do złożenia zawiadomienia o popełnionym przestępstwie do prokuratury. W ten sposób przebiegły Pułkownik prowadzi swoją grę, polegającą na potęgowaniu uczucia lęku dziennikarki.
Okazuje się, że Pułkownik nie tylko znał i obserwował swoją ofiarę od młodzieńczych lat, ale też spowodował rozpad jej małżeństwa i kontrolował jej życie. Cała gra, której celem było zastraszenie naiwnej dziennikarki polegała na umiejętnym udowodnieniu jej nieświadomości wobec własnego życia. Pułkownik uważał, że miał wpływ na każdą jej decyzję i albo pomagał w przebiegu wydarzeń, albo wzbudzał sytuacje o tragicznych konsekwencjach. Nauczył się takiej podwójnej gry podczas służby w wojsku, w którym musiał w latach młodzieńczych wybrać między wolnością, której konsekwencją była śmierć, a zniewoleniem i indoktrynacją na rzecz partii. Wybrał życie w kłamstwie, a jego najważniejszą misją było udowadnianie winy niewinnym. W ten sposób zniszczył ojca dziennikarki, tworząc sieć pomówień i niedorzeczności doprowadzających go do załamania i samobójstwa. Pułkownik nauczył się kłamać z niesamowitą precyzją, więc trudno ocenić, czy jego szczerość jest faktycznie prawdziwa oraz czy jego przypadkowa śmierć na polowaniu zdarzyła się naprawdę. Dziennikarka uległa manipulacjom i nie przerwała łańcucha zdarzeń wykreowanych przez Pułkownika, stając się całkowicie ofiarą systemu pozbawiającego wolności. Złożyła donos na prokuraturę i otrzymała za to stypendium, tak jak chciał tego Pułkownik – i w tym momencie ukazała swoją słabość. Stała się osobą ubezwłasnowolnioną, mimo że starała się sobie udowodnić, że o swoje sukcesy walczyła samodzielnie.
Bez wątpienia intelektualną walkę o wolność duszy ufnej dziennikarki wygrał Pułkownik, a jego wykwintna metoda budowania iluzji prawdy urzeczywistniła się w życiu nieświadomym. Pułkownik tworzył obraz jej życia, przewidując każdy jej ruch. Sam przewidział również własną śmierć. Jednak, czy ona też nie jest fikcją wymyśloną na potrzebę chwili? Kłamstwo powtarzane wielokrotnie potrafi stać się prawdą w momencie, kiedy ktoś je uzna za prawdę i powtórzy jako prawdziwą informację kolejnej osobie. Tak tworzy się iluzja życia, która często doprowadza do tragedii. Czy Pułkownik Kołodziej naprawdę był wrogiem ojca dziennikarki, czy kłamał? A może został tylko wspomnieniem wytworzonym w głowie swojej żony jako dobry wojskowy, wzór do naśladowania, bezgranicznie oddany ojczyźnie?
W konstrukcji tego utworu, tak jak nie ma łatwych pytań, nie ma też prostych odpowiedzi. Łamigłówka iluzji nie zostaje rozwiązana, tak jak ciężko uzasadnić ludzką potrzebę czynienia zła. Gilotyna, stryczek czy trucizna to rekwizyty wywołujące bezgraniczne poczucie lęku, odbierające rozum osobie zastraszonej. Jednak jeśli zabraknie wymowności tych rekwizytów, a jako elementu uruchamiającego najlepszą metodę łamania sumień wystarczy najprostsze słowo. Co zrobić jeśli zastraszony już nawet nie czuje tego, że się boi i ufnie wypełnia wolę kłamcy prowadzącego go do unicestwienia?
Dwudziesty pierwszy wiek to już czas nowomowy pseudointelektualnej i wynik wielopokoleniowych działań ustroju poprzednich epok. Świat obrzuca się słowami w międzynarodowym chaosie w walce donikąd. Morduje się rodziny dzieci, a to wszystko w bezgranicznej sile słowa, będącego nośnikiem propagandy indoktrynującej pokolenia. Aleksander Waszkowski bał się siły wypowiadanych słów i wiedział, że doskonale dobrane przez oprawcę sformułowania doprowadzą go do śmieci, ponieważ nie będzie w stanie wybrnąć z interpretacji ich znaczeń. Dla Sokratesa słowo miało także nadrzędną wartość, dzięki nim budował metafizyczną filozofię życia, która potrafiła wskrzesić wiele wiernych dusz. Przed śmiercią uznał, że filozof powinien oswajać konieczność, a sam termin śmierć nie wydaje się być właściwym. Dla Zbigniewa Herberta słowo było narzędziem do prowadzenia bezkrwawej walki, ale równocześnie pojęciem zwątpienia w jakąkolwiek możliwość odzyskania wolności. Dla Pułkownika słowo było narzędziem i nosicielem kłamstwa, które jak socrealistyczne malowidło niosło treści nieistniejące, na postumencie zbudowanym z cierpienia przodków, szukających wyzwolenia w dialogu piękna prawdy i dobra.
Niestety, kiedy widzialne staje się niewidzialne, a to co zakryte nigdy nie otrzyma szansy na konfrontację z blaskiem ożywczych promieni prawdy, zostaje tylko pustka i pobojowisko umęczonych istnień walczących o wolność, która przez kłamliwą destrukcję prowadzi do dewastacji umysłów wielu pokoleń. Jednakże każdy człowiek, który czuje się wolny, albo tak mu się wydaje, nie zrozumie kształtu prawdziwej wolności, jeśli będzie wierzył w kłamstwo. Propaganda ma wiele twarzy i różne nakłada maski, przeistaczając się wraz z potrzebami jakie ma człowiek. Czym większe potrzeby, tym większa propaganda – i znów zaciera się odcieniem szarości granica między dobrem a złem, jawą a snem oraz prawdą i kłamstwem, jak w prawdziwiej literaturze tworzonej na podobieństwo człowieka.
Niestety, jeśli ludzką namiętnością jest chciwość, żądza władzy i okrucieństwo, znika też odwaga wschodzącego słońca i tylko skromnie rzucony promień rozprasza mgłę nad „Morzem przelanej krwi”, jak w obrazie Bronisława Wojciecha Linke z 1952 roku. Dekalog w tych momentach staje się kamieniem, który albo tonie niezauważony, albo dryfuje bezwładnie rozbijając czaszki kolejnych ofiar destrukcyjnego imperializmu. Ludzkość spowita całunem rubinowych łez nie odnajdzie prawdy, jeśli harmonia wciąż znika w pazernych i chciwych dłoniach reżimu siejącego zagładę antycznej triady rozumu jako idealnego połączenia piękna, dobra i prawdy.
Magdalena Hierowska
[1]Nowe drogi – czasopismo społeczno polityczne – Organ komitetu centralnego polskiej zjednoczonej partii robotniczej, 11/12 1949