O spektaklu „Dzień świra” Marka Koterskiego w reż. Piotra Ratajczaka w Teatrze Ateneum w Warszawie pisze Alicja Cembrowska.
Jedno z największych zawodowych wyzwań dla reżysera? Podejrzewam, że zmierzenie się z kultowym tekstem kultury, który „zna każdy” i takie go zrealizowanie, żeby pokazać coś nowego. Udało się to Piotrowi Ratajczakowi, którego „Dzień Świra” wystawiany jest na deskach warszawskiego Teatru Ateneum.
W 2021 roku Uniwersytet SWPS poprosił Polaków o wybranie „najlepszego polskiego filmu wszechczasów”. Wygrał „Dzień Świra” z 2002 roku. Opowieść o sfrustrowanym nauczycielu powstała jako dramat dla teatru, jednak najbardziej znana jest w odsłonie, w której rolę Adasia Miauczyńskiego wykreował Marek Kondrat. I nie ma co ukrywać – w polskich widzach tekst Marka Koterskiego rezonuje do dziś, co potwierdza premiera w Teatrze Ateneum. Z jednej strony bez wątpienia jest to wyrazem niezwykłego geniuszu autora (bo scenariusz jest po prostu doskonały), z drugiej – przykry wniosek, że dzień świra trwa co najmniej od dwudziestu lat i końca raczej nie widać, ba, ten dzień jest coraz gorszy.
A przynajmniej takie mam odczucie po spektaklu Piotra Ratajczaka, co może potwierdzać, że miejsce Miauczyńskiego jest, pomimo świetnej realizacji filmowej, na deskach teatralnych. Reżyser podjął serię decyzji, które sprawiły, że widzowie dostali coś niby podobnego, ale całkiem innego – w tekście dokonano zaledwie kilku cięć, więc faktycznie można by odnieść wrażenie, że mamy „powtórkę z rozrywki”; twórcy jednak postawili na całkowicie inną formę. I tak Adasiem jest Nikt i jest Każdy, a szóstka aktorów płynnie zmienia role.
Od pierwszej sceny widzimy wszystkich – Adama Cywkę (Adaś), Ewę Telegę, Jakuba Pruskiego (zamiennie z Jakubem Sasakiem), Magdalenę Schejbal, Milenę Suszyńską, Janusza Łagodzińskiego – a jak ktoś znika, to tylko na chwilę, by po kilku minutach wrócić z kolejnym szaleństwem. Aktorzy ubrani w różnokolorowe garnitury są z jednej strony rozmaitymi postaciami, które przewijają się w życiu Adasia, ale też jego wewnętrznymi głosami. W kwestii obsadowej mam jeden zarzut – żałuję, że reżyser nie pobawił się trochę główną postacią. Dosłownego Miauczyńskiego już mamy. Może 2022 roku to dobry moment, żeby zagrał go ktoś, kto wyglądem, stylem, sposobem mówienia i bycia, a może nawet przymiotami płciowymi nadałby tej postaci dodatkowy rys?
Na szczęście i bez tego udało się zarówno reżyserowi, jak i aktorowi, z marudnego bohatera wyrwać jakiś nowy pomruk. Miauczyński Cywki naprawdę jest „w proszku, w rozsypce, wypatroszony, rozmontowany, wypalony i śmiertelnie zmęczony, chociaż niczego w życiu nie dokonał”, a ten stan wizualnie podbija obecność innych aktorów. Wielkim sukcesem zespołu jest świetna koordynacja, choreografia i plastyczność (w ruchu i w tekście – wszak w większości słuchamy strumienia świadomości).
Warto również dodać, że reżyser nie uległ pokusie „podkręcenia” treści, nie bawił się w komentowanie rzeczywistości (a przecież jest co komentować, a i wiele konotacji narzuca się wprost), zbytnie ironizowanie czy „żarciki”, które miałyby wiązać postać Adasia, Rączki czy Matki ze współczesnymi ich odsłonami. Ten ascetyzm dostrzegalny jest również w scenografii (wielka szara kanapa na środku, przypominająca betonowy mebel, rozrzucone na podłodze zielono-żółte pianki i zaledwie kilka sugestywnych rekwizytów – gazeta, zegar czy zabawkowa kosiarka) i kostiumach (aktorzy nie przebierają się, raczej zdejmują kolejne części garderoby lub zakładają je w inny sposób). Absolutnie nie odbiera to jednak spektaklowi mocy. Podobnie jak konstrukcja – Ratajczak wali między oczy na początek, a z każdą kolejną sceną opuszcza gardę; jego postaci opadają z sił, marnieją, tracą zapał nawet do sąsiedzkich awanturek, nawet do smętnych i agresywnych myśli. Wolą zwinąć się w kulkę, schować pod kołdrą. Przeczekać. Bo dość mają walki… ze światem, ale głównie z sobą samym.
I to wystarczyło, żeby wystawić przedstawienie zabawne, ironiczne, kąśliwe, dynamiczne, a jednocześnie dojmująco smutne. Ba, przeraźliwe, bo przecież takich sfrustrowanych, zdemotywowanych, pogubionych, złamanych Adasiów jest coraz więcej. „Dzień świra” zamiast się starzeć, jako ostra jak brzytwa czarna komedia, staje się coraz bardziej uniwersalny, aktualny, taki „nasz”, codzienny i powszechny.
Fot. Krzysztof Bieliński