„Nikt nie musi wiedzieć” Katarzyny Bondy, Wydawnictwo MUZA S.A. – pisze Magda Kuydowicz.
Katarzyna Bonda to marka. A także legenda, którą autorka konsekwentnie sama budowała. Postać twardej, pełnej uroku blondynki o talii osy i ciętym języku oraz nieugiętym, krnąbrnym charakterze, pisarki z pasją rzucającej się na każdy kolejny literacki projekt, który urodzi się w jej upartej głowie koloru blond. Mało kto pamięta jednak, jak wiele musiała poświęcić, by pisać.
Przez dziesięć lat Bonda uparcie wdzierała się na szczyt, jako jedna z pierwszych kobiet w bardzo wówczas zmaskulinizowanym środowisku pisarzy kryminałów. Wyprzedała wszystkie meble, przejadła oszczędności, często nie miała na czynsz i prąd. Ale uparcie podążała swoją drogą. Pisała do Expressu Wieczornego o procesach sądowych, była wziętą dziennikarką w Newsweeku. Gdy rzuciła dziennikarską, dobrze płatną robotę, skończyła za granicą kursy kreatywnego pisania. Potem sama założyła szkołę „Maszyna do pisania”, gdzie nauczała podstaw pisania kryminałów. Skończyłam te warsztaty i poznałam wówczas inną Bondę, skuloną na krześle, palącą papierosa za papierosem, w koszuli kratę i w dżinsach. Przeklinającą i zmuszającą nas, uczestników warsztatów, do nieustannej pracy nad strukturą i słowem. Naszkicować wątek intrygi w piętnaście minut? Proszę bardzo! Scena rozpoznania na półtorej strony, pod koniec dziesięciogodzinnych zajęć w sobotę od świtu, czemu nie?
Bonda nas nie uczyła, ona nas tresowała. Nie odpuszczała niczego i nikomu. Najzdolniejszy z naszych kolegów, kiedyś przez dziesięć minut ją zwodził, nim wreszcie podszedł do tablicy i przeanalizował słynną „drabinkę” – schemat, według którego potem pracowaliśmy. Krzyczała na niego, w niewybrednych słowach wypominając mu lenistwo i marnotrawienie talentu.
Aż wstał i zrobił to, co mu kazała. Co ciekawe, on jedyny nie wykorzystał swojego talentu do końca. A miał od Pana Boga dane wszystko – własny literacki język, niebywałą lekkość i łatwość kreowania świata na papierze. Maras, jeśli mnie czytasz w tej chwili, weź się do roboty! Grzechem jest marnować taki literacki potencjał! Poza nim jednak wszyscy absolwenci kursu Bondy, w którym również brałam udział, wydali książki lub opowiadania. A jeden z nas po trzech latach ciężkiej orki, z dziennikarza stał się rasowym pisarzem. Robert Małecki to autor już znany i nagradzany. Zapewne do końca życia będzie wspominał, jak Bonda przeczołgała go za brak opisu rzeki, nad którą znaleziono zwłoki jego pierwszej literackiej ofiary. Opisy krajobrazu, jemu, dziennikarzowi toruńskiej gazety, wydawały się być całkowicie zbędne. Szybko dowiedział się od autorki „Okularnika”, jak bardzo się mylił…
Robotę dziennikarską, która bardzo się Bondzie przydawała i nadal przydaje w pisaniu, autorka porzuciła dla kryminałów, lub raczej tak jak w przypadku teatrologii o Saszy Załuskiej, dla powieści z wątkiem kryminalnym w tle. Research jest dla niej nadal podstawą w pracy. Coś…, ktoś…, jakieś miejsce… musi ją zainteresować na tyle, by usiadła i zamknęła się w swoim świecie. Powrotem do kryminalnego, czystego gatunku jest jej ostatnia książka „Nikt nie musi wiedzieć”. Powraca w niej z profilerem Hubertem Meyerem, który po dziesięciu latach nadal jest samotny, nieco już zgorzkniały, ale wciąż uparcie dąży do celu. Powieść powstała w trakcie pandemii, żywe i aktualne są więc jej realia – bardzo nam bliskie, boleśnie dokuczliwe i teoretycznie ograniczające sposób obrazowania, czyli kreacji bohatera. Ale tylko pozornie. Mam takie wrażenie (a z autorką znamy się długo), że sporo w Meyerze jest samej Bondy. Jej myśli, jej doświadczeń, a także życiowych rozczarowań.
Życie profilera, jak i pisarki, wymaga poświęceń od osób im bliskich. Rzadko są w domu obecni ciałem i duchem, bo zapominają o całym życiu w trakcie swojej roboty. Wiele są w stanie poświęcić dla pracy, ale dla ukochanej osoby już niekoniecznie. Kobieta Meyera musi znać swoje miejsce w szeregu. Jeśli jej to nie pasuje, wypada z gry. Cena jest wysoka, ale pasja poznania motywów działania zbrodniarza, która prowadzi Meyera przez życie, jest dla niego jak narkotyk. Śmiem twierdzić, że z pisaniem bywa podobnie. Kiedy Bondę „zaswędzi” pióro nie odpuści, nim nie dotknie sedna dręczącej ją historii. Bywało już, że mieszkała w miastach, o których pisała (Łódź – „Lampiony”). A powodem, dla którego zamek w Mosznej to jeden z bohaterów ostatniej powieści jest fakt, że miała tam spotkanie z czytelnikami i ktoś potem wspaniale jej o historii tego zamczyska opowiedział. To był impuls, za którym przyszła reszta – kryminalna intryga i jej bohaterowie.
Bardzo na tę powieść czekałam, bo za największy sukces literacki Bondy nadal uważam „Florystkę”, w której Meyer także występuje. To powieść, która niezmiennie zachwyca mnie swoją strukturą i niezwykłym, otwartym zawieszeniem w finale. Przypomina mi w klimacie mroczne brytyjskie kryminały Patricii Highsmith, mistrzyni psychologicznej manipulacji czytelnikiem. Dlatego zachęcam do przeczytania całej serii z Meyerem: ”Sprawy Niny Frank”, „Tylko umarli nie kłamią” i „Florystki” właśnie, by w końcu dopaść Meyera w jego ostatniej jak dotąd podróży z kryminalną zagadką w tle. Będziecie państwo niewolnikami w szponach Meyera na długo, a gdy już wyjdziecie z jego mrocznego świata zbrodni, warto będzie poczekać na kolejne literackie wcielenia profilera. Ani Bonda ani Meyer nie pozwolą wam bowiem o sobie zapomnieć. To pewne.