O spektaklu „Plath” Bożeny Keff w reż. Katarzyny Kalwat w STUDIO teatrgalerii w Warszawie pisze Szymon Białobrzeski.
Wydaje się, że kobieta, która łaknie przeżywać w pełni, ma możliwość osiągnięcia ideału jedynie poprzez spotkanie ze śmiercią. Taką kobietą niewątpliwie była Sylvia Plath – poetką nie ogarniętą pychą, zachłannością czy arogancją, a raczej tęsknotą za pełnią człowieczeństwa, którego okruchy próbowała zbierać dopóki depresja nie doprowadziła jej do piekarnika wypełnionego gazem. Jak sama pisała: „chciałabym być każdym, kaleką, umierającym, dziwką, a potem wrócić do siebie, żeby napisać o swoich myślach, emocjach jako ta osoba. Ale nie mam wszechwiedzy. Muszę przeżyć własne życie, to jedyne, jakie mi dano. Ale przecież nie można wciąż patrzeć na własne życie z obiektywną ciekawością…”.
Spektakl Katarzyny Kalwat wydawał mi się być obietnicą obiektywnej ciekawości nie sobą a właśnie Sylvią Plath. Niestety, mimo licznych zalet przedstawienia, muszę stwierdzić, że cierpi ono na brak ciekawości okraszony pretensjonalnym pędem ku funkcjonalizacji.
Pozornie reżyserka przedstawia sytuacje z życia Plath, w praktyce wykorzystuje poetkę do próby opowiedzenia o problemach współczesnych kobiet czy sensie sztuki. I nie ukrywam, budzi to mój wewnętrzny sprzeciw. Oczywiście nie można bronić twórczyni sięgania do własnej interpretacji tekstu, jednak można czuć niesmak kiedy głos Sylvii Plath zanika w gąszczu wyświetlanych na telewizorach świadectw z castingu czy cynicznego monologu jednego z bohaterów. Niewątpliwie przeżycia aktorów czy sam proces twórczy są tematami niezwykle istotnymi, jednak czy nie wynikają one już z samych tekstów Plath? Czy warto oddawać głos cynizmowi i pretensjonalności, kiedy na wyciągnięcie ręki ma się niepowtarzalny autentyzm? Czy warto krzyczeć o nierównościach i społecznej presji, kiedy ma się na wyciągnięcie ręki świadectwa ofiary zarówno nierówności, jak i społecznej presji? Czy naprawdę 2024 rok to już za późno? W którym momencie literatura konfesyjna stała się archaiczna?
Język reżyserki zabija lirykę Brytyjki. Plath jest przedstawieniem, w którym „macierzysty raj” spotyka się z „odklejeniem”. To samo dotyczy kostiumów i rekwizytów – otoczenie nie jest stylizowane na lata życia poetki, ale nie można też mówić o jego pełnej umowności. Maszyny do pisania i płaszcze spotykają się z cekinami, tatuażami czy legginsami, przez co całość wydaje się niespójna. Muzyka sugeruje, że przestrzeń miała być przefiltrowana przez perspektywę osoby z depresją, jednak groteskowe kostiumy nie dodały jej aktualności a raczej wytworzyły coś w rodzaju estetycznego zgrzytu.
Szkoda, tym bardziej że w całości widać dobre intencje twórczyni, chęć dania kobietom siły w późno kapitalistycznym świecie, który niewątpliwie wymaga od nich za wiele. Chwilami to się udaje. Są to jednak momenty, kiedy aktorzy odgrywają po prostu sceny z życia pisarki, czego najlepszym przykładem jest scena rozmowy Sylvii i jej męża o zbombardowaniu Hiroszimy. Szczególnie docenić trzeba występ Haliny Rasiakówny, która w jednej scenie musiała wcielić się w dwie skrajnie różne role – zrozpaczonej matki i stanowczego psychiatry.
Pozostaje pytanie, jak wypadają role samej Plath? Tak, role, bowiem reżyserka zdecydowała się na dwie kontrastujące osobowości, które będą ścierać się ze sobą na oczach widzów, i jedną stonowaną, stanowiącą symbol kobiety „idealnej”. Z jednej strony można śmiało uznać, że zarówno Dominika Biernat jak i Ewelina Żak sprostały wyzwaniu, tak samo Natalia Szczypka, mimo dość skromnej roli, zagrała dobrze. Wątpliwości budzi jednak sam zabieg — ograniczający skomplikowaną osobowość człowieka do kilku przerysowanych archetypów, które nieustannie toczą walkę w głowie człowieka. Nie oznacza to, że sam zabieg jest jednoznacznie zły, pozostawia jednak spory niedosyt.
„Plath” wydaje się więc być spektaklem pełnym potencjału, a nawet emocjonalnego impactu, wypływającego z samych tekstów autorki „Szklanego klosza”. Nie zmienia to faktu, że dominującym odczuciem po wyjściu z teatru jest niesmak wynikający z niezdarnie wykreowanej warstwy estetycznej i twórczej pychy, która przyćmiła tytułową poetkę. W lesie posadzonym przez Katarzynę Kalwat doprawdy jest wiele drzew, niestety to figowe jest najzwyczajniej w świecie niedojrzałe.
fot. Natalia Kabanow