O spektaklu „Wyjątkowy prezent” Didiera Carona w reż. Tomasza Sapryka na Scenie Mała Warszawa pisze Wiesław Kowalski.
Tomasz Sapryk znany jest przede wszystkim jako aktor od wielu lat grający w teatrze, w serialach i filmach fabularnych. Ale już od dłuższego czasu realizuje się w teatrze również jako reżyser („Lekko nie będzie” Jeana–Claude’a Islerta, „Czarna komedia” Petera Shaffera, „Zacznijmy jeszcze raz” Aleksandry Wolf, „Upiór w Kuchni” Patricka G. Clarka, „Kumulacja, czyli pieniądze to nie wszystko” Flavi Coste). I trzeba przyznać, że czyni to z niemałym powodzeniem. Pomimo, że sięga po lżejszy, komediowo-farsowy repertuar, robi to skuteczniej w sensie respektowania gatunkowych norm niż wielu niekiedy dużo bardziej od niego doświadczonych i uprawiających z większym natężeniem wszechstronną twórczość artystów. Sam nie ukrywa, że lubi pracę w teatrze, bo tam znajduje czas na rozmowę, analizę i refleksję. Świetnie czuje się realizując zwłaszcza komedie obyczajowe, w których dochodzi nierzadko do absurdalnych sytuacji, a główne postaci poruszają się w oparach własnej hipokryzji, pośród kłamstw i pozorów, co daje szansę na najczęściej zabawne eksplorowanie takich tematów, jak dążenie do szczęścia wbrew przyjętym konwenansom, społecznym oczekiwaniom czy pielęgnowanie przyjaźni. Sapryka koncept na zrobienie interesującego spektaklu rozrywkowego jest dość prosty. Przede wszystkim stara się sięgać po teksty dające szansę na wyjście poza sztafaż czystej i pozbawionej jakiegokolwiek sensu zabawy, mogącej wywoływać co najwyżej bezrefleksyjny rechot, nie pozwala aktorom na karykaturalne czy pozbawione dystansu, prześmiewcze traktowanie postaci, stąd dbałość o obsadę, która ma być gwarantem będącym egzemplifikacją takiego podejścia do materii literackiej i scenicznych partnerów, że wiarygodność i prawda sceniczna zostanie w emocjach wyartykułowana bez szarży i częstego w tego typu realizacjach nieznośnego „komikowania”. Wszystkie swoje dotychczas dobrze sprawdzające się metody pracy Tomasz Sapryk zastosował również w przypadku ostatniego tekstu, którego premiera odbyła się na Scenie Małej Warszawy
„Wyjątkowy prezent” Didiera Carona, dobrze znanego, choć w Polsce zdecydowanie mniej, francuskiego aktora, scenarzysty, reżysera, producenta i dramaturga okazał się dla widza ciekawym materiałem na spędzenie w teatrze niebanalnego wieczoru, a dla aktorów doskonałym ćwiczeniem rozwijającym umiejętność prowadzenia dialogu i budowania takich relacji między protagonistami, które zachowają wizerunkową naturalność i szczerość każdej wypowiedzi. Aleksandra Popławska, Marcin Bosak i Jan Wieczorkowski rozgrywają swoje partie i narastające jak w kalejdoskopie zmiany nastrojów bardzo inteligentnie, sprawnie wciągają publiczność w kolejne meandry zaskakującej od początku intrygi, której dość prosty punkt wyjścia, za sprawą niecodziennego prezentu urodzinowego, urasta do rangi lawinowo pojawiających się problemów związanych z całym ich dotychczasowym życiem. Bo nie tylko samego solenizanta, ale i jego żony oraz matki dwóch córek, żyjących w innych zakątkach świata, a także uczestniczącego w kolacji przyjaciela – wspólnika, który nie tylko wykaże się dezynwolturą wręczając Ericowi w prezencie bardzo drogie wydanie „Mein Kampf” Adolfa Hitlera, ale w finale ujawniając jaką rolę będzie pełnił za chwilę w życiu małżonków i to wcale nie w firmie, z której decyduje się odejść.
Didier Caron za sprawą mało przewidywalnych zawiłości sytuacyjnych, dobrze skrojonej fabuły, obfitującej w zaskakujące, ale nie trywialne perypetie bohaterów, a także umiejętnym stopniowaniem napięcia stwarza możliwość do wykreowania aktorom mocno zróżnicowanych postaci – Popławska jako Sabine imponuje spokojem, swobodą, finezyjnym dystansem i luzem, nawet w najbardziej dramatycznych momentach stara się nie tracić opanowania; Marcinowi Bosakowi dużo trudniej powściągnąć emocje i temperament, bo też i najwięcej niespodzianek spada na jego głowę. Zatem nerwy mu co i rusz puszczają, nie tylko ze zdziwienia, ale też z powodu dość przyśpieszonego jak na jeden wieczór uświadamiania sobie charakterologicznych ułomności, których wcześniej nie dostrzegał, albo je ignorował. Czuje się, że aktorski tercet jest ze sobą dobrze zgrany i zestrojony, potrafi rozsmakowywać się w kolejnych uczuciowych zapętleniach wynikających z długoletniej przyjaźni, do tego ma świadomość, jak ważne w tego typu materii literackiej są tempo i rytm, jak mogą wpływać na przebieg i kształt samego dialogu, jego z jednej strony wartkość i gładkość, z drugiej wdzięk i elegancję. Jednocześnie autor dba o to, by sceniczne postaci raczej budziły sympatię, nawet jeśli ich opinie czy sądy będą dla nas kłopotliwe czy wręcz nie do zaakceptowania. W konsekwencji otrzymujemy precyzyjnie wyreżyserowane przedstawienie, w którym wszystko się zgadza; łącznie z timingiem, który choć ograniczony do zaledwie trzech postaci zachowuje zespołowość gry, a tym samym radość z partnerowania zawsze utrzymaną w rygorach dobrego smaku i stylistycznej jednorodności.