O spektaklu „Przybysz” w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Collegium Nobilium pisze Anna Czajkowska.
„Przybysz” w wykonaniu byłych dyplomantów warszawskiej Akademii Teatralnej to wypełniona pieśnią opowieść o „byciu emigrantem”, obcym wśród obcych i o najważniejszej podroży życia – w poszukiwaniu nowego, lepszego jutra dla siebie i najbliższych. Spektakl w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, którego premiera odbyła się w 2019 roku, łączy absurdalny oniryzm z delikatną liryką i zamyka go w formie poematu muzycznego. Reżyser zamienia w słowa i piosenki graficzną opowieść, album „The Arrival” (2006 rok) autorstwa australijskiego ilustratora Tana Shauna. Wraz z młodymi aktorami próbuje oddać niezwykły klimat komiksu, jego sugestywność, zmysłowe bogactwo zawarte w prostym rysunku i emocje w kolorze sepii. Bohaterowie spektaklu uciekają przed okrutnym smokiem do nowego, w ich marzeniach bezpieczniejszego świata. Jednak decyzja tytułowego Przybysza i jemu podobnych emigrantów wymaga ogromnej odwagi. I wiary. W interpretacji młodych, ale już obytych ze sceną aktorów, cała historia nabiera nowego, ciekawego wymiaru.
Wojciech Kościelniak ma duże doświadczenie w inscenizowaniu musicali – na kanwie dzieł polskiej i obcej klasyki oraz innych utworów (wspomnę porywającą „Operę za trzy grosze” czy „Blaszany bębenek”) przygotował niemałą liczbę spektakli muzycznych. Są wśród nich przedstawienia lepsze i gorsze, porywające, czasem przeciętne. „Przybysza” stworzył niemal od podstaw, pisząc scenariusz, teksty piosenek, oczywiście inspirując się niezwykłymi, obrazami, przejmującymi rysunkami wypełniającymi głęboką treścią „The Arrival” Shauna. Czy tym razem, wraz ze studentami udało mu się stworzyć coś wyjątkowego?
Nad miastem pojawił się cień skrzydeł – to krwiożerczy smok wypatruje swych ofiar, poluje na dzieci i dorosłych. Aby ratować swoją rodzinę, pewien nieznany z imienia mężczyzna (Michał Juraszek) wyrusza w poszukiwaniu bezpieczniejszego domu. Żegna się z żoną (Małgorzata Majerska) oraz córką (Patrycja Grzywińska) i wsiada na statek, kurczowo ściskając w ręku walizkę. Bolesność rozstania z rodziną, pełna trudów podróż w nieznane i rozdzierająca tęsknota za tym, co bliskie, oswojone, przeraża i fascynuje. Cały dobytek Przybysz zamknął w walizce i włożył do niej fotografię szczęśliwej rodziny. A obok, na statku, kulą się tacy jak on, przerażeni, migrujący podróżni z dziwacznymi walizkami (świetnie zagrana scena!). Tylko one im pozostały, jako łącznik z tym co było, z najbliższymi. Przybysz będzie wymieniać z córką, uosobieniem Szczęścia, pełne tęsknoty listy – w formie origami. Papierowe zwierzątka w ręku Szczęścia stają się pełne życia, jak żywą pozostaje miłość. Malutkie kształty z papieru są niczym marzenia – delikatne, kolorowe i nasycone nadzieją. W albumie Tana Shauna groźny smok krąży nad miastem. U Kościelniaka jest symbolem i nigdy nie pojawi się na scenie, ale jest – może czaić się wszędzie, siejąc zło i zniszczenie.
Fabuła spektaklu jest bardzo prosta, rozmyta, czasem aż nadto. Muzyczny poemat jest zdecydowanie za długi, ze zbyt równą, monotonną linią dramaturgiczną i po pewnym czasie liczne, oderwane od siebie sceny zlewają się ze sobą, trochę nużą. Całe szczęście młodzi aktorzy grają brawurowo – z wielkim wyczuciem proporcji w budowaniu każdego elementu scenicznej akcji, wątków, epizodów, indywidualnych etiud. Kościelniak zadbał, by nie tracili kontaktu z widownią, zwracając się często wprost do niej. Twarze i gesty budują nastrój, a cztery kobiety i trzej mężczyźni są niczym kameleony, przeobrażając głosy i ciała, by wcielić się w kolejnych bohaterów, czasem tylko przelotnie. Wyginają się w fascynujących, płynnych akrobacjach, przyciągają wzrok, czarują śpiewem. Każda z postaci ma swój charakter, a występujący aktorzy wypełniają konkretne zadania – w odgrywanych „mówionych” scenkach przeważają monologi, w których artyści podkreślają charakterystyczne rysy bohaterów, naznaczając ich własną, niepowtarzalną indywidualnością. Niektóre ze scenek to prawdziwy popis sprawności aktorskiej i bez mała mistrzowskiej gry – Michał Juraszek czyli Przybysz, w taniej noclegowni szuka po ciemku swego pokoiku. Błądzi po korytarzach i próbuje kluczem otworzyć drzwi – aktor zagrał wszystko własnym głosem i ruchem ciała rodem z pantomimy – oddał dźwięki i odgłosy, odpowiadał głosem innych mieszkańców. Równie cudowna jest Małgorzata Majerska jako ptak, trelem, szczebiotem i trzepotem skrzydeł bawiący publiczność. Doceniam komediowy rys sympatycznego, choć nieznośnego Paszczogona, wiecznie głodnego i nadruchliwego, którego gra Filip Karaś, umiejętnie wcielając się i w inne postaci. Uciekająca przed czarnymi rękawami Chinka Natalii Kujawy jest niezwykle przekonująca (szybko modulując głos, aktorka przeistacza się zaraz w kogoś zupełnie innego, z groteski wpadając w poważny ton). Porusza opowieść młodego mężczyzny, zwanego Starym, który na wojnie stracił nogę i teraz podpierać się musi kulami. Gra go Jakub Szyperski, a swą tragiczną historię opisuje w przejmującej piosence, której prostota jeszcze podkreśla dramatyzm jego relacji. A także los, pozbawiony nadziei. Zepsute kule – te krzywe, nierówne wyrzuca się przecież do śmieci, zostawiając jedynie krągłe, równe i bez wad. Metafora pojawia się w wielu scenach, jak to w baśniach. Podkreślona grą światła, kostiumem, rekwizytem, nie przestaje być aktualna, związana z naszymi, współczesnymi problemami. Patrycja Grzywińska czaruje dziecięcą ufnością, gdy wciela się w postać córki albo Szczęścia, ale równie sprawnie radzi sobie z innymi rolami, o odmiennym charakterze, wykorzystując swe zdolności głosowe i akrobatyczne. Inteligent Dominika Bobryka rozśmiesza humorystycznym gadulstwem, choć warto zaznaczyć, że aktor potrafi dynamicznie przeobrazić się w kolejną postać, innego zagubionego wędrowca, np. bezdomnego mieszkańca tajemniczej metropolii, do której trafia Przybysz. W mieście wszystko jest inne, nieznane i z pozoru groźne. Stworzenia o dziwacznych kształtach i nazwach obrazują strach przed nieznanym, obcym. Jak dobrze, że można je w końcu oswoić, choć wymaga to nie lada odwagi i determinacji.
W piosenkach słowa układają się w rymowanki – bardzo proste, oparte na grze słów, na skojarzeniach. Giną czasem w gąszczu muzycznych motywów, mimo wielkiego wysiłku aktorów. W scenach zbiorowych zespołowa gra jest bez zarzutu, wynagradzając niedostatki scenariusza. Pomaga – i to bardzo! – precyzyjna, starannie dopracowana choreografia Eweliny Adamskiej-Porczyk, pozwalająca artystom budować obrazy pełne ekspresji i znaczeń, w których występują postacie drugo- i trzecioplanowe. Z tych małych, a jakże trudnych do zagrania, wytańczenia, zaśpiewania elementów, budowana jest całość. Oniryczna, rozmarzona baśń dla dorosłych, pełna ukrytych znaczeń, smutku i nadziei. Tempo faluje, muzyka Mariusza Obijalskiego i zespół muzyczny pod egidą Jacka Kity podkreślają rytm spektaklu, inicjują bądź towarzyszą ruchowi tancerzy. Scenografia skupia się na zmysłowości, malarskości obrazu, wykorzystując bliskie estetyce surrealizmu elementy. Podziwiam pomysłowość Bożeny Ślagi, wysmakowane w swej prostocie kostiumy i pomysłowe pacynki nakładane na ręce, które ożywają animowane przez aktorów.
Młodzi aktorzy, absolwenci kierunku aktorstwo teatru muzycznego, z wprawą kreślą sylwetki bohaterów, czasem groteskowych, bądź ujmująco zabawnych, innym razem liryczno-smutnych. Ich prawie bezbłędna, brawurowa gra wynagradza wszelkie wymienione wcześniej niedostatki scenariusza, a kiedy z zapałem śpiewają i tańczą, znika monotonia, powraca rytm. Artyści oddają bogactwo nastrojów, emocji; swą grą obrazują ból, radość i cierpienie, podkreślając trudne przesłanie spektaklu.
fot. Andrzej Wencel