O spektaklu „Jutro przypłynie królowa”, reż. Piotr Łukaszczyk, Wrocławski Teatr Współczesny, pisze Kamil Bujny.
Śledząc recepcję ostatniej premiery Wrocławskiego Teatru Współczesnego, czyli przedstawienia „Jutro przypłynie królowa” w reżyserii Piotra Łukaszczyka, odnoszę wrażenie, że wielu recenzentom umyka kwestia wydźwięku przedstawienia. Gdy Katarzyna Mikołajewska w „Gazecie Wyborczej” pisze, że „zabrakło zdecydowanych osądów (…) lub szerszej perspektywy”, a Jarosław Klebaniuk na portalu Teatr dla Wszystkich stwierdza, że brakło czegoś, co „pozwoliłyby zobaczyć w czarnym przebłyski białego lub odwrotnie” (z czego krytyk ostatecznie się wycofuje), uzmysławiam sobie, jak czasem dostrzeżenie drobnego elementu, na pozór nieistotnego, pozwala przewartościować oglądany spektakl.
„Jutro przypłynie królowa” to pokaz stworzony na podstawie reportażu o tym samym tytule autorstwa Macieja Wasielewskiego. Historia opowiedziana na scenie dotyczy niedużej wyspy Pitcairn, brytyjskiej kolonii, na której przez lata dochodziło do brutalnych gwałtów – zarówno na dorosłych kobietach, jak i nieletnich dziewczynkach. Mężczyźni, mieszkańcy wyspy, zdołali stworzyć i utrzymać na tyle silny układ, na wskroś patriarchalny, że ich seksualne rozboje nie spotykały się z żadnym oporem – ojcowie sami posyłali córki w ręce oprawców, mając na uwadze własną pozycję społeczną, matki zatykały uszy watą i udawały, że nic złego się nie dzieje, a gwałciciele wychodzili z założenia, że to, co robią, to nic innego, jak kultywowanie tradycji, zwyczaju oraz pilnowanie naturalnego porządku świata, w którym kobieta pozostaje podległa mężczyźnie.
Przedstawienie Łukaszczyka poprowadzone jest na dwóch poziomach: próbie wytłumaczenia skomplikowanego mechanizmu męskiej dominacji oraz zobrazowania poszczególnych dramatów i przeżyć ofiar gwałtów. Oczywiście tego typu perspektywa, choćby najbardziej wiarygodna i przekonująca, nie jest dziś w żaden sposób nowa: od miesięcy toczymy żywą dyskusję wokół #metoo, w kinach i w teatrze pojawiają się nowe produkcje, które poruszają problem wykorzystywania seksualnego oraz nierówności między płciami, popkultura i światowa polityka coraz bardziej interesują się tymi kwestiami. Jednak spektakl Wrocławskiego Teatru Współczesnego nie rości sobie prawa do odkrywania koła na nowo, nie próbuje wyważać otwartych drzwi; owszem, „Jutro przypłynie królowa” w znaczący sposób zabiera głos w dyskusji na temat praw człowieka i znaczenia ruchów feministycznych we współczesnym świecie, jednak robi to marginalnie, jakby pobocznie. Jeżeli celem prezentacji jest refleksja nad sytuacją kobiet w wielu miejscach na świecie, to ma ona charakter nie tyle edukacyjny czy moralizatorski, co prowokujący; pokazując przypadek wyspy Pitcarin i portretując rozgrywające się tam okrucieństwa, twórcy zdają się dążyć nie do namysłu nad opresyjnością patriarchalnego układu sił, tylko do odebrania widzowi prawa do oceny, do bycia „ponad to”.
W „Jutro przypłynie królowa” są dwie sceny, które zdają się potwierdzać moją tezę. Pierwsza ma miejsce mniej więcej w połowie przedstawienia, gdy jedna z postaci – w sposób bardzo autentyczny, prawdziwie emocjonalny – zarzuca matce obojętność na własną krzywdę: gdy przychodził do niej oprawca, jej rodzicielka udawała, że nie dzieje się nic złego, że nie ma żadnego problemu („Jak można mieć watę w uszach?” – wykrzykuje). Choć sama przez lata doświadczała tego samego, nie postanowiła uchronić przed tym dziecka. W tym samym momencie, kilka kroków obok, jeden z aktorów bawi się radiem, szukając sygnału. W pewnej chwili trafia na stację, na której emitowana jest akurat piosenka – choć to wszystko rozgrywa się bardzo szybko, łatwo spostrzec, że to „nasza” zachodnia muzyka z komercyjnych stacji, cieszących się dużą popularnością. W ten sposób scena o obojętności na krzywdy ofiary gwałtów zyskuje nowy kontekst, przenosi się niejako z małej wyspy, rzuconej gdzieś na środku Pacyfiku, w nasze cywilizowane progi. Sprytne, nie? Innym razem, już niemal pod koniec prezentacji, gdy widmo królowej Elżbiety staje się coraz bardziej realne (dowiedziawszy się o losach tutejszych kobiet, monarchini postanawia odwiedzić kolonię, by zaprowadzić porządek i być może ukarać winnych), a mieszkańcy Pitcairn z rosnącym niepokojem myślą o konsekwencjach, jakie niechybnie poniosą, zanegowana zostaje postać sprawiedliwej, nieomylnej władczyni. Choć przez cały spektakl Jej Wysokość rozumiana jest jako symbol sprawiedliwości, w pewnym momencie ta bańka pryska, a królowa Elżbieta staje się równie niewiarygodna i niemoralna, co mieszkańcy wyspy. Dlaczego?
Nie tak dawno, raptem kilka tygodni temu na Wyspach wybuchła niemała afera, w którą wmieszany jest książę Andrzej, syn Elżbiety II. Oskarżono go bowiem o uprawianie seksu z siedemnastolatką wbrew jej woli. W spektaklu Łukaszczyka te doniesienie znajdują swoje odbicie, zostają subtelnie wplątane, co sprawia, że autorytet monarchini, która reprezentuje nasze zachodnie, cywilizacyjne standardy – kulturę, prawo, obyczaje, zostaje nadszarpnięty. W ten sposób twórcy pokazują, że problem przedstawiony w „Jutro przypłynie królowa” jest nie tyle abstrakcyjny, związany z jakimiś dzikimi plemionami czy społecznościami, które żyją w zupełnie innym, obcym porządku społecznym, ile dobrze nam znany – co wywołuje oczywiście w publiczności poczucie dyskomfortu. Tak jak królowej odebrane zostaje prawo do oceny i moralnych osądów, tak oglądający, targany silnymi emocjami i współczuciem wobec bohaterów przedstawienia, nie może uciec w jednoznaczne oceny. Spektakl zdaje się niejako kneblować widza, uniemożliwiać mu ucieczkę w bezpieczny dystans (stwierdzenie, że ukazane na scenie zjawisko go nie dotyczy, bo mieszka w miejscu, gdzie szanuje się prawa kobiet, gdzie nikt nie może bezkarnie krzywdzić drugiego człowieka), dobitnie podkreśla, że choć takie draństwo dzieje się na małej wyspie, dalekiej od cywilizacji, to w zachodnim, bogatym, prawym świecie wcale nie jest lepiej. Poprzez odebranie zarówno królowej, jak i oglądającemu monopolu na rację mieszkańcy Pitcarin zdają się pytać: jak rodzina królewska może nas oceniać, skoro sama nie radzi sobie z tym samym problemem? Jak wy, oglądający, chcecie nas potępić, wyrażając tym swoje oburzenie, skoro w waszym otoczeniu jest tyle ofiar, którym nikt – łącznie z systemem prawnym – nie może pomóc? Co z waszymi kobietami, które nie mogą doczekać się sprawiedliwych wyroków dla swoich oprawców? Co z ofiarami pedofilii w Kościele? No, co z tym waszym cywilizowanym światem jest nie tak?
„Jutro przypłynie królowa” jest zatem spektaklem nie tyle przepracowującym zjawisko patologicznego patriarchatu i doświadczenia gwałtu oraz życia w opresji, ile próbującym podjąć refleksję nad naszą cichą zgodą na cierpienia innych (w tym kobiet) i nad niewydolnością prawa. Pokaz Łukaszczyka nie dąży do szukania odpowiedzi na pytania o to, skąd się bierze zło, z czego wynika gwałt, co sprawia, że niektórzy są skłonni stwarzać opresję i poddawać się męskiej (choć nie tylko), patriarchalnej dominacji, bo o tym wszyscy wiemy – przynajmniej pozornie i umownie. Prezentacja zdaje się unosić ponad to, iść krok dalej, zadając zupełnie inne pytanie, o wiele bardziej niewygodne: wiecie, no i co z tego wynika? Co z tym robicie?
Jeżeli więc Mikołajewska w swojej recenzji zauważa, że na scenie brakuje „zdecydowanych osądów”, to rozmija się z wymową spektaklu. Wszak twórcy nie dążą do publicystycznego czy filozoficznego namysłu nad przedstawioną opresyjnością, tak, by móc w tej kwestii wyrokować i zdecydowanym gestem potępiać oprawców, tylko starają się uzmysłowić, że ukazany problem dotyczy nie tylko dzikich, niecywilizowanych społeczności, ale także nas wszystkich; przemoc fizyczna i seksualna istnieje bowiem w polityce, biznesie, show-biznesie, Kościele, codziennym życiu. Dotyka wszystkich, jednak nie wszyscy potrafią się jej twardo, realnie sprzeciwić.
Wykorzystując różne dyskursy (m.in. postkolonialny) oraz perspektywy (w tym herstory oraz założenia teorii Rebeki Solnit, w myśl której mężczyźni objaśniają kobietom świat), zespołowi udało się przygotować przekonujące i dynamicznie zagrane, ważne społecznie przedstawienie. Tak jak Mickiewicz twierdził, że dramat ma za zadanie „pobudzać, a raczej (…) zniewalać do działania duchy opieszałe”, tak „Jutro przypłynie królowa” z Wrocławskiego Teatru Współczesnego całkowicie ucieleśnia te słowa – twórcy pokazują, że nie tylko bohaterowie reportażu Wasielewskiego tkwią w chorym, upodlającym systemie, ale także my mamy w nim swój udział, co wzmaga w widzu wyraźny niepokój i niezgodę.
Fot. Natalia Kabanow