O spektaklu „Amadeusz” Petera Shaffera w reż. Anny Wieczur w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Magdalena Hierowska.
Chciał czuć się artystą naznaczonym przez Boga, a stał się pazernym sławy ulubieńcem piekieł – Antonio Salieri (Adam Ferency), krnąbrny oszust swojego sumienia i sprawca tragedii, której celem było uśmiercanie potencjału młodego geniusza, Wolfganga Amadeusza Mozarta (Marcin Hycnar). Spowiedź i prośba o rozgrzeszenie, poczucie winy i utrata godności, przy dźwiękach „Requiem”, ostatniej kompozycji Mozarta, na scenie Teatru Dramatycznego brzmiały jak otchłań nicości, w której znikają dobre intencje, a szczerość staje się tylko nieistotnym pozorem.
Spektakl „Amadeusz” na podstawie utworu Petera Shaffera, w tłumaczeniu Macieja Stroińskiego, dzięki wrażliwej na walory estetyczne wizji reżyserskiej Anny Wieczur stał się dziełem kompletnym, o wyważonej grze emocjonalnych odcieni i subtelnej kompozycji. Imponuje zwłaszcza konsekwencja w prowadzeniu czystej i klarownej narracji. Kontrowersyjnie przerysowane sceny ginęły w ciszy powagi, zwroty akcji niestrudzenie dążyły do uwypuklenia istoty treści, a krajobraz znaczeń z niebywałą precyzją wciskał się w oczy widza, uwalniając potencjał aktorskich możliwości.
Dopracowane do perfekcji portrety psychologiczne, podkreślane kostiumami Martyny Kander inspirowanymi historycznym krojem, śmiało konstytuowały linię fabularną utkaną z kontrapunktów. Tytułowy Amadeusz stawał się zaprzeczeniem realnych myśli. Wybuchowy i figlarny ekstrawertyk śmiało podążał za wyobrażeniem własnego geniuszu. Jego żona Konstancja (Barbara Garstka) żywo akcentowała swoją uległość wobec uniesień pożądania, stając się absolutnym przeciwieństwem kobiety przestrzegającej zasad moralnych. Cesarz (Modest Ruciński), ohydnie powściągliwy i uroczo absurdalny, stawał się władczy tylko na potrzeby chwili, by znów pogrążać się w wewnętrznej potrzebie bezmyślności.
Interesującym zabiegiem był koncept zbudowania podwójnej roli dla rozkrzyczanego Venticelliego (Łukasz Lewandowski, Sławomir Grzymkowski). Obydwaj aktorzy rozśmieszali widownię jak rozszczekane psy zwiastujące nadchodzące nieszczęście, w rubaszny sposób poruszając się w stylistyce komedii dell’arte. Całkowitym przeciwieństwem był jednak Antonio Salieri, zimny i wyrachowany intrygant, który wstydząc się własnych kompleksów, ukrywał za etykietą dobrego stylu wszystkie najgorsze cechy, jakie mogą charakteryzować człowieka rządnego władzy i sukcesu. Jednocześnie pomimo historycznej tematyki, można dostrzec w bohaterach nić dialogu z problemami współczesności. Tyle że realizatorom nie chodziło, i słusznie, o wpisywanie się w modne dzisiaj trendy dominujące w naszym życiu społeczno-politycznym, a o uniwersalizm ludzkich poczynań. Jaki jest człowiek w obliczu własnych słabości, lub jaki chciałby być, kiedy szaleńcza rywalizacja doprowadza do czynów niegodziwych? Blichtr unurzany w obłudzie wywoływał najtragiczniejszy w skutkach obłęd tytułowego bohatera.
Oczywiście spektakl nie mógłby zaistnieć w pełni, gdyby nie dopracowana sfera muzyczna odkrywana z papierowych manuskryptów Amadeusza, która w tym spektaklu urasta do rangi kolejnego protagonisty. Orkiestra pod kierownictwem Jacka Laszczkowskiego, oraz znakomici soliści, tworzyli interpretacje utworów na miarę arcydzieł autora „Czarodziejskiego fletu”. Rozedrgane nuty wirowały niekiedy kapryśnie zatopione w przestrzeni (scenografia Maks Mac) wypełnionej projekcjami (Stanisław Zaleski). Tak jak zmieniały się plany gry, zmieniały się też nastroje muzyczne tworzące szkic muśnięć inspiracji. W ten sposób zarysowanie psychologii postaci stało się przestrzenią do rozważań na temat istoty i aktu tworzenia.
Głównym motywem przewodnim była historia upadku wielkiego mistrza epoki opowiedziana z perspektywy zawistnych obserwatorów, do których należał również Antonio Salieri. Emocjonalny szantaż, ironia smutku i śmierć to finał życia artysty, który próbował stać się nieśmiertelny. Niestety wszystkie słabości Amadeusza dostrzegał Salieri i prowadził niesprawiedliwą grę, pogrążając swojego rywala. Jednakże na ósmym takcie partii wokalnych Lacrimosy nie skończyła się historia związanego z Wiedniem kompozytora i wirtuoza. Po śmierci pozostał długo w zawistnym umyśle Antonio Salieriego. Każda nuta wywoływała w nim poczucie winy, a zgrzytliwe triole jak drwiący śmiech Amadeusza sprawiały, że Salieri stracił sens życia.
Spektakl w niezwykle atrakcyjny sposób ukazuje zgiełk plotkarskiego Wiednia, stłuczone szkło w podrzędnym teatrze, szum połyskujących sukien i trzepot rozkochanych i pożądliwych rzęs. Jednak jest to raczej impresja obrazów i dźwięków, a nie streszczenie historyczne. Ważnym elementem jest postać Amadeusza i próba rekonstrukcji jego osobowości. Równocześnie należy mieć na uwadze, że jest to uwspółcześniony szkic, w którym słowo zmienia się w czyn, wyobraźnia w partyturę, a życie w operę… Czy takie ożywcze tchnienie wskrzesza obrazy z przeszłości godnie, nie warto oceniać, ponieważ zmieniający się obraz i język przeszłości, nigdy nie będzie brzmiał tak samo w interpretacjach teraźniejszości.
fot. Krzysztof Bieliński