Kwartet” Ronalda Harwooda w reż. Grzegorza Chrapkiewicza w Basenie Artystycznym WOK – pisze Wiesław Kowalski.
Zwykło się mówić, że teksty Ronalda Harwooda pisane dla teatru to samograje o przejrzystej dramaturgii, takie maszyny do grania, w których reżyser najczęściej chowa się za samym autorem i to jemu oddaje pierwszeństwo. Być może dlatego po jego twórczość, dobrze skrojoną i dlatego wymagającą jednak i od reżysera i aktorów ogromnej precyzji, sięgają chętnie także teatry komercyjne. Oczywiście, taka strategia realizatorów może zadziałać wtedy, gdy w głównych rolach obsadzi się osobowości (do dziś pozostają w pamięci harwoodowskie role Holoubka, Pszoniaka, Zapasiewicza, Przegrodzkiego, Ostałowskiej, Gajosa, Englerta czy Komorowskiej, Kucówny, Michałowskiego), które zagwarantują wysoki poziom aktorskiej gry i sugestywnie odtworzą najczęściej skomplikowane relacje między protagonistami, tchnąc w postaci duszę i nadając im ludzki wymiar. Dlatego błędy obsadowe mogą być w przypadku autora „Odbitej sławy” czy „Za i przeciw” decydujące o przynoszącej rozczarowanie negatywnej ocenie przedstawienia.
Harwood wiele sztuk poświęcił ludziom teatru, wystarczy wspomnieć choćby „Garderobianego”, tragikomedię o aktorach, ukazującą całą potęgę i nędzę, wielkość i małość teatru. W „Kwartecie” bohaterami uczynił przebywających już na zasłużonej emeryturze śpiewaków operowych, którym pozostało już tylko to, co mogą zagrać tylko wobec samych siebie. Czy to wystarcza, by dramat autora „Herbatki u Stalina” obsadzić solistami, którzy całe swoje życie związali z operą i estradą? Tym bardziej, że w Teatrze Ateneum w Warszawie od zaledwie kilku miesięcy jest grany „Kwartet” w gwiazdorskiej obsadzie w reż. Wojciecha Adamczyka? I te pytanie pobrzmiewały w mojej głowie, jeszcze zanim udałem się do Basenu Artystycznego Warszawskiej Opery Kameralnej, gdzie decyzję o wystawieniu tego tytułu podjęła Alicja Węgorzewska, być może również dlatego, by spełnić swoje coraz większe artystyczne ambicje, które stara się realizować z różnym z resztą skutkiem na wielu płaszczyznach swojej działalności. Nigdy nie byłem admiratorem kunsztu wokalnego Węgorzewskiej, i to już od czasów kiedy śpiewała partie sopranowe jeszcze w Operze Bałtyckiej. Teraz kiedy jest mezzosopranem niewiele się zmieniło. Na szczęście w „Kwartecie” sztuka wokalna najważniejsza nie jest, a jeśli nawet się pojawia, to nadszarpnięta zębem czasu.
Grzegorz Chrapkiewicz, reżyser przedstawienia w WOK, całą intrygę „Kwartetu” zawarł w dwugodzinnym spektaklu, tym samym można odnieść wrażenie jakby przebiegł po fabule bez większego zagłębienia się w jej psychologiczne niuanse i motywy ludzkich słabości. Ta znaczeniowa redukcja „Kwartetu” wydaje się być największym grzechem reżysera. Chyba że z aktorów więcej wydobyć się nie dało. Takie uproszczenie w konsekwencji przynosi spektakl będący zlepkiem kolejnych epizodów, w dodatku jakby pozbawionych elementów obyczajowych, w czym nie pomaga ograniczona do zaledwie kilku elementów scenografia obnażająca interpretacyjne niedostatki całego przedsięwzięcia.
Gdyby chcieć scharakteryzować grę aktorską, to trudno byłoby dla niej znaleźć jakiś wspólny mianownik. Nie jest ani koturnowa, ani melodramatyczna, megalomańska czy jakoś szczególnie kabotyńska, co można by uznać za komplement, ale też nie ukazuje na zaproponowanym poziomie powściągliwości prawdziwej zmienności nastrojów wynikającej również z uzależnienia od dyspozycji partnerów, a takowa przypisana jest wszystkim bohaterom „Kwartetu”. Najbardziej brakuje w tym przedstawieniu postaci z krwi i kości, jest tylko nie pogłębiony szkic, który dopiero trzeba by wypełnić emocjonalną materią i wewnętrznym zaangażowaniem. Być może należałoby też znaleźć dla nich inny rodzaj dystansu czy autoironii, wychodzących poza czyste referowanie roli. Proste, naturalne i niewymuszone podawanie kwestii tutaj nie wystarczy. Może błąd tkwi w tym, że zaangażowani w to przedsięwzięcie śpiewacy operowi (Olga Bończyk w końcu też jest absolwentką Akademii Muzycznej we Wrocławiu) są tutaj nimi od początku do końca, zapominając wszakże o tym, że są również ludźmi. Niewiele wnoszą do całej akcji wstawki instrumentalno-wokalne, nie będące niczym więcej niż zwykłym popisem. Nie mają żadnego wpływu na różnicowanie rytmu czy dynamikę przedstawienia. Poza tym wszyscy aktorzy w tym spektaklu grają postaci dużo od siebie starsze, co też powinno się jakoś inscenizacyjnie uzasadniać, a tak nie jest. Dlatego spektakl Chrapkiewicza, mocno szeleszczący papierem, pozbawiony przenikliwości i charakterologicznych indywidualności (sam Ryszard Minkiewicz jako Reginald Paget sytuacji nie ratuje) silniejszych emocji nie wywołuje, budzi raczej spory niedosyt, o czym mogą też świadczyć reakcje publiczności, która niczym nie skrępowanym śmiechem podbija najbardziej trywialne żarciki, dowcipy i płaskie zagrywki protagonistów. Szkoda, że gdzieś wyparowała prostoduszność tej opowieści i jej ciepły humor. Czy to znaczy, że nie da się osiągnąć zadowalającego efektu wystawiając „Kwartet” w teatrze muzycznym, że to ryzyko zbyt duże, bo wymagające jednak perfekcyjnej umiejętności prowadzenia dialogu? Sądząc po sukcesie przedstawienia zrealizowanego w Teatrze Muzycznym w Poznaniu przez Piotra Jędrzejasa, jest to jak najbardziej możliwe. Zatem stwierdzenie Chrapkiewicza wypowiedziane w wywiadzie dla WOK MAGAZINE, że „w Polsce nigdy nie zrealizowano tej sztuki ze śpiewakami” jest nieprawdziwe.
fot. Jarosław Budzyński