O spektaklu „Serce ze szkła. Musical zen” na podstawie „Naku*wiam zen” Marii Peszek oraz „Królowej Śniegu” Hansa Christiana Andersena w reż. Cezarego Tomaszewskiego, koprodukcja Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i STUDIO teatrgalerii w Warszawie pisze Piotr Gaszczyński.
Serce ze szkła. Musical zen to baśniowa, słodko-gorzka podróż w krainę fantazji, nieprzepracowanych traum i skomplikowanych relacji rodzinnych. Historia utkana z błękitnych falbanek, brokatu, tańca i śpiewu. Maria i Jan Peszkowie – córka i ojciec – wciągają widzów w świat pełen dramatów, ale i ciepła, miłości i jedynej w swoim rodzaju więzi.
Cały spektakl jest jednym wielkim ujęciem w nawias – konwencji musicalu, tego czym jest przedstawienie teatralne, budowanie postaci i poszczególnych scen. Wspaniała scenografia i kostiumy Aleksandry Wasilkowskiej od samego początku uderzają widza mnogością kolorów, dodatków i rekwizytów, których nie powstydziłyby się najbardziej wyszukane drag queen. Oto na deskach pojawia się Kaj (Maria Peszek), Królowa Śniegu (Jan Peszek) oraz ich świta – mieszanka postaci prawdziwych i fantastycznych. Historia (choć można z pełnym przekonaniem użyć terminu herstoria) relacji córki i ojca zostaje ukazana przez pryzmat andersenowskiej baśni.
Akcję przedstawienia najlepiej oddaje jedno słowo: przepych. Jest dynamiczna, hipnotyzująca muzyka, kilogramy konfetti, róż, błękit i tiul. W warstwie wierzchniej powiedzielibyśmy – kwintesencja artystycznej rodziny, która szczyci się tym, że jest nieco „odjechana”. Twórcom jednak to nie wystarcza – co jakiś czas sięgamy głębiej, pod powierzchnię, gdzie czai się strach, obawa o to, co będzie jutro, a także bardzo prywatne, intymne przeżycia. Grupowa zabawa formą i grupa jako forma – najmocniejszy trzon spektaklu; choreografia, zaangażowanie wokalne i taneczne wszystkich aktorów budzi podziw i uznanie. Oczywiście Maria Peszek nie byłaby sobą, gdyby nie skorzystała z okazji do kontestacji religii czy instytucji kościoła. Znamienne jest tu przeciwstawienie (wydaje się autentycznego) duchowego uniesienia podczas wizyty w kościele Bożego Ciała z krytyką pontyfikatu Jana Pawła II. Symbolem tej dwoistości jest jeżdżąca makieta kościoła, którą w zależności od punktu widzenia można pociągnąć za sobą niczym ważny osobisty dobytek lub potraktować jak symbol uwiązania, od którego ciężko się oderwać.
W świecie Peszków nic nie jest tak do końca na serio. Długa scena naparzanki Jana z Kazimierzem Dejmkiem (Dorota Godzic) bawi do łez, choć patrząc historycznie mogła równie dobrze zakończyć karierę wybitnego aktora już na samym jej początku. Jest magiczna figura babki Karoli, która potrafiła rzucać uroki, jest i prawie mickiewiczowski Kruk – dziadek (Tomasz Wysocki), rozpościerający swoje złowrogie skrzydła nad pozostałymi postaciami. Momentami ma się wrażenie, że główna bohaterka zebrała wszystkie swoje strachy w jednym miejscu, by móc się z nimi skonfrontować.
Niezwykle energetyczny spektakl swoją dynamiką wystawia aktorów na ciężki egzamin, który zdają na piątkę. Jeśli można by się do czegoś przyczepić, to jedynie do krótkiego, publicystycznego wywodu Kaja i Królowej Śniegu na tematy religijno-polityczne (nie ze względu na ich treść, ale na to, że wytrącają widza z musicalowego transu). Spektakl jako całość można oglądać i słuchać bez końca, aż żal, że nie jest choć o godzinę dłuższy. Finałowy song: „choć́ serce masz ze szkła, co bije prędzej, nie musisz się̨ już̇ bać́, już̇ nigdy więcej” daje nadzieję, zwłaszcza jeśli jest to szkło hartowane jak relacja córki i ojca – Marii i Jana Peszków.
fot. Bartek Barczyk