Z Michałem Tramerem, dyrektorem Państwowego Teatru Lalki „Tęcza” w Słupsku, rozmawia Wiesław Kowalski
W 2015 roku został Pan powołany na stanowisko dyrektora Teatru Lalki „Tęcza” w Słupsku. Wcześniej prowadził Pan Teatr Gry i Ludzie w Katowicach i pracował głównie w obszarze teatru offowego. Jak Pan z perspektywy trzech lat, które minęły, ocenia swoją decyzję? Na ile udało się wpuścić w zespół świeży powiew, o czym zawsze mówią i marzą nowi teatralni włodarze?
Pozwolę sobie uściślić – nie prowadziłem Teatru Gry i Ludzie. Byłem członkiem zarządu (Teatr działał jako stowarzyszenie), można powiedzieć „członkiem kierownictwa” ale szefem był wówczas Maciej Nogieć. Choć w pewnym sensie, każdy z członków teatru był jego szefem – kiedy ktokolwiek z nas podejmował się realizacji jakiegoś projektu, to w pełni za niego odpowiadał – od pozyskania środków, aż do zamknięcia i rozliczenia. To było bardzo cenne doświadczenie.
Powrócę teraz do pytania: czy udało mi się „wpuścić świeży powiew?”. Nie powinienem sam tego oceniać, a raczej poddać się ocenie, ale spróbuję podsumować. W ciągu tych trzech lat w „Tęczy” zrealizowaliśmy 15 premier (jak na mały teatr o bardzo niskiej dotacji, to chyba niezły wynik). Było to konieczne, bo większość granych w Tęczny spektakli miało po 20-30 lat. Były to tytuły wielokrotnie wznawiane lub kupowane od innych teatrów.
Rozpoczęliśmy też współpracę z lalkarskimi wydziałami z Białegostoku i Wrocławia, umożliwiając młodym reżyserom debiut w instytucjonalnym teatrze. Rozszerzyliśmy także działalność w zakresie pedagogiki teatralnej – tu często korzystaliśmy z pomocy Instytutu Teatralnego.
Kolejną działką, którą trzeba było „odświeżyć”, była promocja – opracowaliśmy nową identyfikację wizualną teatru, wprowadzając spójne graficznie programy i plakaty, zwiększyliśmy działania na portalach społecznościowych, a także staramy się wychodzić z naszymi działaniami na ulicę.
Obejmując funkcję dyrektora deklarował Pan między innymi chęć poszerzenia kręgu widzów mogących korzystać z artystycznej oferty słupskiego teatru. Na ile to się udało i jakie działania Pan w tym kierunku podjął?
Od pierwszego sezonu zaczęliśmy przygotowywać spektakle skierowane dla starszych dzieci i młodzieży. To wciąż najbardziej zaniedbana grupa widzów, pomimo tego, że powstaje mnóstwo bardzo wartościowych tekstów – właśnie dla nich. Pojawiły się między innymi takie sztuki jak „Dziób w dziób” Maliny Prześlugi, „Trójka na głowie” Carstena Brandaua, „Opowieści spod stołu…” na podstawie juweniliów Witkacego.
Od tego sezonu ruszyliśmy z cyklem „Czwartki dorosłego widza”, w ramach którego zamierzamy przybliżać słupskiej widowni spektakle dla dorosłych, utrzymane w konwencji teatru formy. W ramach „Czwartków…” będą mogli zobaczyć „Gaję” Krzysztofa Raua, „Osobliwe zdarzenie” Goldoniego w oryginalnej, dell’artowskiej formie, czy naszą ostatnią premierę „Švejk”. Nie ukrywam, że to bardzo trudne zadanie i pewnie długo będziemy musieli czekać na efekty. „Tęcza” przez wiele lat była kojarzona z widownią w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym, więc teraz trudno jest nam przyciągnąć do teatru dzieci ze starszych klas podstawówki, a co dopiero młodzież szkół średnich, czy dorosłych.
Jednocześnie bardzo silnym punktem Pana programu było podjęcie prób poszukiwania środków z zewnątrz na realizację artystycznych zamierzeń. Wiadomo, że miejska dotacja na utrzymanie teatru nie jest wysoka. Co w tej materii udało się Panu osiągnąć? Jakie fundusze i skąd udało się dotychczas pozyskać?
Faktycznie, dotacja jest bardziej niż skromna. O ile mi wiadomo, to plasujemy się na drugim miejscu od końca pośród wszystkich teatrów publicznych w Polsce, dlatego pozyskiwanie zewnętrznych środków jest dla nas koniecznością. Jak wiadomo, konkurencja do grantów jest spora, ale czasem nam się udaje. „Trójkę na głowie” zrealizowaliśmy przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, „Osobliwe zdarzenie” dzięki środkom z MKiDN. W ramach ministerialnego programu „Edukacja Kulturalna” zrealizowaliśmy projekt Pracownia Edukacji Teatralnej. W ramach „Infrastruktury kultury” udało się wymienić oświetlenie i nagłośnienie sceny. Instytut Teatralny pomógł nam zrealizować „Lato w teatrze”. Wspólnie z Miejską Biblioteką Publiczną stworzyliśmy „Wirtualne Muzeum Lalkarstwa” w ramach ministerialnego programu „Kultura cyfrowa”.
Warto też wspomnieć o pomocy sponsorów. Zwykle są to niewielkie kwoty, a najczęściej wsparcie rzeczowe, ale gdyby to wszystko zebrać, to wyszłaby z tego całkiem pokaźna suma. Czasem rewanżujemy się biletami dla pracowników, w zamian za materiały scenograficzne, czasem umieszczamy logo na plakacie, ale często jest to pomoc całkowicie bezinteresowna. Taka pomoc przydaje się najczęściej przy drobnych naprawach albo doposażeniu pracowni.
Nadzorował Pan również prace remontowe w teatrze, które udało się przeprowadzić za rządowe pieniądze. Co zostało zrobione, a jaka infrastruktura wymaga jeszcze zmian?
Rzeczywiście, swoją kadencję rozpocząłem od generalnego remontu, na który pieniądze przeznaczył ówczesny rząd. W ramach tej dotacji wyremontowane zostały garderoby, toalety dla widzów, szatnia, część biurowa. Fasada budynku została ocieplona i odnowiona.
Niestety projekt, który postał jeszcze przed moim przybyciem, nie obejmował foyer, które jest właściwie wizytówką teatru. Musieliśmy więc pozyskać dodatkowe środki. Z pomocą przyszedł Urząd Miasta, a także lokalni sponsorzy, o których wcześniej wspomniałem. Jedna firma dała płytki, ktoś kupił farbę, kto inny zamontował rolety. Ktoś dał materiały na wykonanie gablot, a kto inny je wykonał. Nieoceniona okazała się wtedy pomoc pana Jerzego Barbarowicza, który jest moją prawą ręką w sprawach organizacyjnych – doskonale zna środowisko i ma niezwykły dar przekonywania. Dzięki darczyńcom mogliśmy także odnowić pokoje gościnne teatru.
Później udało nam się pozyskać pieniądze z MKiDN na modernizację oświetlenia i nagłośnienia sceny. To była konieczność – sprzęt jakim dysponowaliśmy był na tyle przestarzały, że w razie awarii moglibyśmy mieć problemy ze zdobyciem części zamiennych.
Udało się zrobić bardzo dużo, ale wciąż pozostaje wiele problemów. Największym problemem jest brak nowoczesnego sprzętu komputerowego – praktycznie teatr dysponuje jednym w miarę nowoczesnym komputerem. Pozostali pracownicy pracują na przestarzałym sprzęcie, albo używają własnych komputerów. Przydałoby się także odnowienie i doposażenie pracowni i zaplecza sceny. Właściwie to sama widownia też powinna zostać zmodernizowana, ale to już jest na tyle ciężka sprawa, że nawet nie śmiem o tym marzyć. Ale skoro już o marzeniach… Marzy mi się muzeum lalkarstwa z prawdziwego zdarzenia. W naszych magazynach leży kilkaset lalek i rekwizytów. Wiele z nich zostało zaprojektowanych przez najlepszych polskich (i nie tylko polskich) scenografów. We współpracy z biblioteką połowę z nich zeskanowaliśmy techniką 3D w ramach projektu „Wirtualne muzeum lalkarstwa” – lalki można „wirtualnie” obracać i obejrzeć z każdej strony, ale wiadomo, że takie rzeczy najlepiej oglądać na żywo. Do tego jednak potrzebny byłby odrębny budynek, bo nasz teatr jest za mały. Póki co, cześć z lalek wyciągamy na światło dzienne i umieszczamy w gablotach w foyer, albo w witrynowych oknach naszej pracowni.
Rozpoczął Pan swoją dyrekcję od premiery „Przygód kota w butach”. Jak Pan myśli perspektywicznie o kształtowaniu linii repertuarowej „Tęczy”. Na toruńskich Spotkaniach 2018 widziałem „Niedźwiedzia i Maszę – czyli gdzie moja kasza?”, spektakl, który jest nawiązaniem do znanej rosyjskiej kreskówki, według scenariusza napisanego przez Martę Guśniowską. Przedstawienie bardzo się spodobało zarówno dzieciom, jak i jury, wyróżniało się też bardzo dobrą animacją i grą aktorską – Maciej Gierłowski został uznany najlepszym aktorem festiwalu. Wcześniej powierzył mu Pan reżyserię sztuki Maliny Prześlugi „Dziób w dziób”. A zatem klasyka – jeśli tak to w jakim kształcie, czy dramaturgia współczesna będą dominowały w słupskiej „Tęczy”?
Tu znowu jestem winny kilku słów wyjaśnienia. „Przygody kota w butach” to zasługa mojej poprzedniczki. Premiera odbyła się w niespełna dwa tygodnie po objęciu przeze mnie stanowiska dyrektora. „Dziób w dziób” był pierwszym spektaklem, który powstał w „Tęczy” za mojej kadencji. Co do „Niedźwiedzia i Maszy…” to już, faktycznie, moja zasługa, od pomysłu do realizacji. Ale nie zgodzę się, że jest to nawiązanie do znanej, rosyjskiej kreskówki. Pracując wspólnie z Martą Guśniowską nad scenariuszem, sięgaliśmy do kilku wersji starej, rosyjskiej baśni, która była także punktem wyjścia dla twórców kreskówki. Jednak staraliśmy się z Martą, oraz scenografką, Olgą Ryl-Krystianowską, żeby nasze teatralne postacie różniły się od tych „kreskówkowych”.
Tęcza ma wiele barw i odcieni – symbolizuje różnorodność. Dla tego nasza „Tęcza” również jest różnorodna. Staramy się (używam celowo liczby mnogiej, bo wpływ na dobór spektakli ma także nasza rada artystyczna), aby każdy nasz kolejny spektakl był inny od poprzedniego. I nie chodzi tu tylko o to, aby być w porządku wobec nazwy. Uważam. że monotonia i rutyna są zabójcze dla kreatywności, a co za tym idzie dla instytucji artystycznej. Mam świetny zespół aktorski, który doskonale radzi sobie w każdej konwencji, więc czemu nie miałbym tego wykorzystać? Poza tym jesteśmy jedynym teatrem lalkowym od Gdańska po Szczecin, w tej sytuacji mamy wręcz obowiązek zapewnić naszym widzom różnorodność teatru formy.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że ceni dramaturgię, która o „rzeczach trudnych i ważnych umie opowiadać w sposób zrozumiały i dowcipny”. Jednocześnie nie ukrywa Pan, że chciałby przygotować widza do odbioru innej estetyki. O jakich problemach chciałby Pan dyskutować z młodymi widzami i która forma teatru jest Panu najbliższa? I na ile w tym wszystkim jest ważny dla Pana aspekt edukacyjno-wychowawczy?
Aspekt edukacyjno-wychowawczy jest dla mnie szalenie ważny. Jestem pedagogiem z wykształcenia, wręcz jestem „dziedzicznie obciążony” belferstwem. Za każdym razem, kiedy rozważam, czy przystąpić do realizacji danej sztuki, zastanawiam się jakie wartości dydaktyczne niesie. Jaki problem porusza? O czym mówi młodemu widzowi? Wierzę, że z dziećmi można rozmawiać o wszystkim, tylko trzeba wybrać odpowiedni sposób. Trzeba pamiętać, że dzieci łatwo znudzić, więc musi to być podane w możliwie atrakcyjny sposób. Na szczęście mamy teraz świetny dostęp do znakomitej dramaturgii dla dzieci i młodzieży. Mądrej i atrakcyjnej jednocześnie. Przykładem może tu być „Dziób w dziób” Maliny Prześlugi – sztuka z jednej strony mądra i poruszająca bardzo aktualny temat tolerancji, a z drugiej dowcipna i atrakcyjna literacko. Podobnie „Tylko jeden dzień” Martina Baltscheita, który zajmuje się tematem śmierci, jednocześnie będąc sztuką bardzo pogodną i tym samym atrakcyjną dla dziecięcej widowni. W ramach Pracowni Edukacji Teatralnej opracowujemy zeszyty metodyczne, zawierające konspekty lekcji, które nauczyciele mogą przeprowadzić po obejrzeniu konkretnych spektakli. Prowadzimy też dla nich specjalne warsztaty, aby ułatwić wdrożenie tychże metod.
Nie ukrywam, że jestem bardzo wyczulony na punkcie dobrej, klasycznej literatury, dlatego w naszym repertuarze pojawiają się tacy autorzy jak Karel Čapek, Astrid Lindgren, Witkacy, a ostatnio, dla dorosłych, Hašek.
Co do estetyki, to staram się aby była bardzo zróżnicowana. Kiedy trafiłem do „Tęczy”, repertuar stanowiły głównie bardzo konwencjonalne spektakle oparte na klasycznych formach lalkowych, jak kukła czy marionetka. Osobiście bardzo lubię klasyczne formy i wiele z tych spektakli bardzo mi się podobało, ale przecież musimy przygotować naszych widzów także do odbioru sztuki współczesnej, dlatego stopniowo zaczęliśmy wprowadzać do repertuaru spektakle bardziej „poszukujące”.
We wspomnianym „Dziób w dziób” pojawił się Pan również na scenie jako aktor. Wcześniej, bo w latach 2003-2013, był Pan reżyserem i aktorem w Teatrze Gry i Ludzie w Katowicach. Ciągnie Pana na scenę?
Nieszczególnie… no może trochę. Mam znakomity zespół aktorski, więc nie pcham się przed szereg. W „Dziób w dziób” zagrałem tylko na premierze, żeby ułatwić pracę Maćkowi Gierłowskiemu, który sztukę reżyserował. W kolejnych realizacjach to on wcielił się w role gołębia Janusza. Znacznie większą rolę zagrałem w naszym ostatnim spektaklu, czyli „Švejku”, w reżyserii Joanny Zdrady. To właśnie reżyserka namówiła mnie na zagranie kapelana Katza i szeregowego Macuny. To wynikało głównie z tego, że w naszym zespole nie było dostatecznej ilości aktorów-mężczyzn. Mam nadzieję, że nie odstawałem zbytnio od reszty zespołu.
W „Daszeńce, czyli żywocie szczeniaka” był Pan nie tylko reżyserem, ale również tłumaczem czeskiego tekstu Karela Čapka i autorem adaptacji. Zastanawiam się jakich talentów jeszcze Pan przed słupską publicznością nie odkrył?
Czeskiego nauczyłem się podczas mojej pracy w Kłodzku. Mam w Czechach sporo przyjaciół lalkarzy. Bardzo lubię ich teatr i literaturę. Jednak nie podjąłbym się tłumaczenia ambitniejszych dzieł. „Daszeńka”, jako książka dla dzieci, została napisana stosunkowo prostym językiem. Tłumaczyłem także z rosyjskiego różna wersje „Maszy i Niedźwiedzia”, które potem wysyłałem Marcie Guśniowskiej jako surówkę, bazę, na której opierała się pisząc dla nas nową wersję sztuki.
Przeszedłem twardą szkołę teatru offowego. Tam nauczyłem się, że „umieć” znaczy „wiedzieć jak”. Pisałem wnioski o granty, projektowałem i tworzyłem lalki, kostiumy i elementy scenografii. Nauczyłem się stawiać rusztowanie, obsługiwać narzędzia stolarskie, chodzić na szczudłach i pluć ogniem. Przyznam szczerze, że chwilami irytuje mnie ten sztywny podział zadań w teatrze instytucjonalnym, choć niewątpliwie ma to też swoje dobre strony.
To była dobra szkoła, która teraz często mi się przydaje, czasem w najbardziej zaskakujących momentach. Podczas wyjazdu do Finlandii naprawiałem lalki z „Daszeńki”. Razem z kolegą, naszym specjalistą od promocji, robiłem z palet ławy na teatralnym tarasie. Czasami prowadzę warsztaty, gdzie uczę dzieci robić proste lalki. Nie uważam tego jednak za jakieś niezwykłe zdolności – wystarczy tylko świadomość, że skoro inni to potrafią, to ja też mogę się nauczyć.
Teatr „Tęcza” był przez wiele lat teatrem objazdowym. W jednym takim objeździe kiedyś nawet prywatnie uczestniczyłem, kiedy jeszcze aktorką teatru była moja przyjaciółka Krystyna Krasowska, a wykładowcą Zofia Miklińska, długoletnia dyrektorka „Tęczy”. Widziałem jak ciężka to praca, ale na pewno warta kontynuowania. Jak wygląda w tej chwili ta sfera Waszej działalności?
Czasy Miklińskiej to był, bez wątpienia, „złoty okres Tęczy” – wtedy tworzyli tu najlepsi. Mam nadzieję, że to jeszcze wróci.
Rzeczywiście, „Tęcza” została założona przez Czaplińskich jako teatr objazdowy i obsługiwała, że się tak wyrażę, całe Pomorze Środkowe. Sytuacja zmieniła się po transformacji ustrojowej. Ktoś wtedy wymyślił, żeby z objazdowej „Tęczy” zrobić teatr miejski. Jako dyrektor miejskiej instytucji, nie mogę zgodzić się na to, żeby teatr, utrzymywany z pieniędzy słupszczan, dopłacał to krzewienia kultury w innych miastach. Moim zdaniem uczyniono poważny błąd, nie przekazując wówczas „Tęczy” pod opiekę Urzędu Marszałkowskiego. To wielka strata, nie tyle dla samego teatru, co dla mieszkańców okolicznych miejscowości, którym ograniczono, tym samym, dostęp do kultury. Co prawda nadal jeździmy w teren, znacznie częściej niż inne teatry miejskie. Jednak wielu małych miejscowości zwyczajnie nie stać na sprowadzenie teatru instytucjonalnego, dlatego wypierają nas znacznie tańsze i często kiepskie teatry prywatne.
Co zatem w najbliższym czasie czeka w „Tęczy” młodych widzów, młodzież, a może i dorosłych?
Zimą przystąpimy do pracy nad spektaklem dla najmłodszych widzów, opartym na wybranych utworach muzyki klasycznej z różnych epok. Reżyserii podjął się Gabriel Gietzky. Dla widzów dorosłych chciałbym zrealizować „Mistrza i Małgorzatę”. Do realizacji tej sztuki zaprosiłem młodych, rosyjskich twórców związanych z Małym Teatrem Lalek z Petersburga.
Mam jeszcze kilka pomysłów, których realizację muszę uzależnić od tego, czy uda mi się pozyskać dodatkowe środki, więc na razie nie chcę o nich mówić.
Dużo Pan jeździ, ogląda… Jak ocenia Pan aktualnie kondycję teatrów lalkowych w Polsce? I jak na dzisiejszej mapie teatralnej sytuuje się w tej chwili Teatr „Tęcza”.
Nie wiem czy tak dużo – wciąż odczuwam ogromny niedosyt, ale po tym co widzę, mogę stwierdzić, że kondycja większości lalkowych teatrów jest naprawdę niezła. Wiele z nich naprawdę mocno się poprawiło w ciągu ostatnich kilku lat. Ubolewam nad tym, że lalkarstwo wciąż jest niesłusznie traktowane jak młodszy, żeby nie powiedzieć gorszy brat teatru dramatycznego. Mogę też, z czystym sumieniem, powiedzieć, że na tle innych teatrów „Tęcza” nie ma się czego wstydzić. Naszym głównym atutem jest bardzo sprawny i pełen entuzjazmu zespół aktorski, co zresztą zostało dostrzeżone na toruńskim festiwalu, o którym Pan wspomniał. Pomału zaczynamy też być dostrzegani w środowisku teatralnym. Mam cichą nadzieję, że nasz udany występ na festiwalu „Spotkania” w Toruniu okaże się przełomem.
Zdjęcie pochodzi ze spektaklu „Švejk” – reż. Joanna Zdrada, scenografia Pavel Hubička. Fot. Magda Tramer
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.