„Tuwim dla dorosłych”, reż. Jerzy Jan Połoński, Teatr Miejski w Gliwicach – pisze Kamil Bujny.
„Tuwim dla dorosłych” to przedstawienie, które wiele sobą obiecuje. Jeszcze przed uczestnictwem w prezentacji, oglądając zdjęcia oraz śledząc materiały prasowe, łatwo nabrać przekonania, że Teatr Miejski w Gliwicach przygotował bardzo ciekawą i widowiskową realizację. Czy tak jest w istocie?
Odpowiem: i tak, i nie. Owszem, wyreżyserowany przez Połońskiego spektakl może zachwycać, jednak wyłącznie momentami, poszczególnymi scenami; w „Tuwimie dla dorosłych” brakuje perspektywy, większego zamysłu, który, po pierwsze, pozwoliłby sensownie, świeżo ująć znane poetyckie utwory, a po drugie – uzasadnić ich teatralną interpretację. Wprawdzie nie tak dawno, bo w listopadzie, gliwicki zespół wystawił z niemałym sukcesem „Tuwima dla dzieci”, więc można by przypuszczać, że ten pokaz będzie w jakiś sposób kontynuował obrany wcześniej kurs, jednak tak się nie dzieje. O ile w propozycji dla młodszej widowni widać zamysł oraz celowość działania (ukazanie, że autor „Lokomotywy” nie jest wyłącznie postacią z historii literatury, bytem egzystującym tylko w podręcznikach do języka polskiego, lecz twórcą, którego dorobkiem należy się bawić), o tyle w najnowszej premierze trudno dostrzec jakieś dramaturgiczno-inscenizacyjne intencje: nie sposób powiedzieć, czym w istocie miałby być „Tuwim dla dorosłych”, czym ta „dorosłość” miałaby się charakteryzować – spektakl nie jest ani w żaden sposób rozerotyzowany, ani kontrowersyjny, ani politycznie zaangażowany. A przecież wszystko to, o czym piszę, wyraża w dużej mierze twórczość poety: artysta jest autorem wielu radykalnych liryk o narodowcach, Polakach, kobietach, pacyfistycznych postawach (za wiersz „Do prostego człowieka” był nawet ścigany przez prokuraturę!) oraz społeczeństwie. Wprawdzie ze sceny wybrzmiewają między innymi „Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali” oraz „Na pewnego endeka co na mnie szczeka”, utwór, w którym słyszymy „Próżnoś repliki się spodziewał. / Nie dam ci prztyczka ani klapsa. / Nie powiem nawet pies cię jebał, / bo to mezalians byłby dla psa”, lecz mało w tym pikanterii, przytyku i odwagi. Oglądając przedstawienie, można nabrać przekonania, że tytułową dorosłością miałaby być rewiowa forma, kabaretowa konwencja pokazu, jednak wydaje się, że to za mało: widz przechodzi nad większością interpretowanych na scenie utworów – choć przyzwoicie, zarówno aktorsko, jak i muzycznie, zrealizowanych – do porządku dziennego.
O ile jednak sam spektakl raczej nie zapada na dłużej w pamięć, o tyle nie można powiedzieć, że uczestnictwo w „Tuwimie dla dorosłych” jest czasem straconym. Wręcz przeciwnie. Gliwicka realizacja to naprawdę ładnie skomponowana i przygotowana produkcja, przede wszystkim na poziomie wizualnym – twórcom udało się stworzyć wciągającą, odrębną i konsekwentnie przedstawioną rzeczywistość sceniczną, która po prostu skupia na sobie uwagę. Choć przestrzeń działań aktorskich niepotrzebnie jest zlokalizowana tak scenicznie głęboko (można by ją przesunąć bliżej widowni, co pozwoliłoby, po pierwsze, zmniejszyć dostrzegalny dystans, a po drugie – uzasadnić obecność tych widzów, którzy siedzą przy stolikach), to mimo wszystko zarówno scenografia, jak i kostiumy (za obie te rzeczy odpowiada Monika „Ika” Wójcik) zachwycają: widać dużą ilość włożonej pracy, przywiązanie do detalu, myślenie przestrzenne oraz bogatą wyobraźnię.
W „Tuwimie dla dorosłych” najlepsze są sceny zbiorowe – mam na myśli przede wszystkim dwie: rozpoczynającą i zamykającą spektakl. Gliwicki zespół – co niejednokrotnie już udowodnił – dobrze sobie radzi w tych przedstawieniach, które wymagają od aktorów współpracy i dążenia nie tyle do kreowania indywidualnych postaci, ile właśnie grupowych, wspólnotowych portretów (mieliśmy okazję przekonać się o tym choćby w „Dwunastu gniewnych ludziach” w reżyserii Adama Sajnuka). Nie inaczej jest w tym przypadku. Co więcej, odnoszę wrażenie, że właśnie te sceny, w których na pierwszy plan wychodzi większa grupa aktorów, ratują w dużej mierze dramaturgię i napięcie prezentacji. W wielu momentach spektaklu brakuje bowiem polotu, świeżości, niesłużebności wobec utworów Tuwima; słowem – czegoś, co pozwoliłoby wydostać się aktorom znad dobrze znanych interpretacji poezji i skeczy autora „Kwiatów polskich”. Wprawdzie widać, że Połoński próbował rozwiązać tę kwestię poprzez pójście w konwencję teatru w teatrze, podkreślania sztuczności, umowności i autotematyczności kreowanej na scenie rzeczywistości, jednak brak w tym radykalnych, bardziej odważnych decyzji.
Co zapamiętam z przedstawienia? Trzy rzeczy. Po pierwsze, fenomenalną i zabawną, acz bardzo odważną scenę z klaunem, w której widzowie – bardzo wprost, bez żadnej umowności – zostają wywołani do tablicy; od nich bowiem zależy, jak potoczy się spektakl. Po drugie, świetnie zaadaptowaną „Mistykę finansów”, która klarownie tłumaczy, z czego biorą się – ponoć tak trudne w zrozumieniu – światowe kryzysy ekonomiczne. Po trzecie, pięknie wykonane „Ja śpiewam piosenki”, których „Słuchają w radości / Możni i prości”, bo w nich „Brzmią czułe dźwięki / Ludziom na pocieszenie”.
Fot. Jeremi Astaszow