O spektaklu Don Kichot, rzewne pieśni kobiety, popularne seriale i rycerze w reż. Michała Siegoczyńskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie pisze Piotr Gaszczyński.
Don Kichot, rzewne pieśni kobiety, popularne seriale i rycerze to prawie czterogodzinna wariacja na temat dzieła Cervantesa. Najnowsza premiera Teatru Ludowego jest kompilacją myśli, motywów i popkulturowych reinterpretacji postaci słynnego błazna z La Manchy. Spektakl obfituje w całą gamę scen-skeczy okraszonych fragmentami muzycznych hitów z lat 80. i 90. I choć pomysł na przedstawienie wydaje się niezwykle trafiony, wciągający dla widza, to z czasem nagromadzenie grzybów w barszczu staje się po prostu niestrawne.
W centrum obrotowej sceny znajduje się mocno zdezelowany Airstream, bardzo dobrze znany z amerykańskich filmów i seriali. W jego obrębie znajdziemy również stację benzynową, telefoniczną budkę i kilka kaktusów. Gustowny neon „La Mancha”, na dachu turystycznej przyczepy, świeci niczym latarnia, jedyny stały punkt w szalonej podróży Don Kichota. Od samego początku spektaklu twórcy stosują tzw. czwartą ścianę, burząc mur oddzielający aktorów od widzów. Bardzo często słyszymy z ust postaci, że coś wydarzy się dopiero w następnej scenie, poszczególni bohaterowie wchodzą bocznymi wejściami pośrodku widowni, wyłaniają się zza kulis, by po chwili zorientować się, że to nie ich kolej na występ itd. Jednym słowem uczestniczymy w czymś na kształt próby generalnej, wspólnie z głównym bohaterem staramy się poskładać w całość burzę chaotycznych myśli zaprzątającą głowę błędnego rycerza.
Trzeba przyznać, że przyjęcie tego typu estetyki, pomysłu na spektakl, jest dla widza niezwykle atrakcyjne, wciągające, powodujące chęć oczekiwania na to, co jeszcze może się wydarzyć. A z każdą minutą dzieje się coraz więcej: Dulcynea zostaje wyłoniona w drodze kuriozalnego (przy okazji całkiem zabawnego) castingu, co chwila na scenę wdziera się matka Don Kichota, która niczym Janina Traczykówna w Dniu Świra (o inspiracjach Koterskim będzie później) upupia swojego syna do granic możliwości. Jest i przepity duch ojca, któremu wąs odkleja się od twarzy z uporem maniaka. Jakby tego było mało, Teatr Ludowy nawiedza sam Józef Szajna, wspominający swoją realizację Don Kichota. Wystarczy? A skąd! Dołóżmy jeszcze pracowników Kombinatu w strojach roboczych, odpoczywających przy fajeczce („tylko majster pali Klubowe”) pod meksykańską knajpą (sic!), a także przedstawicielkę japońskiego fanklubu twórczości Cervantesa rodem z tokijskiej dzielnicy Harajuku.
Nie bez powodu wymieniam te wszystkie zdarzenia jednym tchem. Oddaje to nie tylko szaloną dynamikę spektaklu, ale swego rodzaju przesyt, którym w pewnym momencie wyłącza odbiór przedstawienia. O ile pomysł gotowania zupy Don Kichot za pomocą wszystkiego, co nam się z tym hasłem kojarzy, prowadzi często do absurdalnych, ale zarazem niezwykle pomysłowych i twórczych konotacji, to z czasem nawet najbardziej wszystkożerny widz dostanie w końcu mdłości. Przykładem takiego „przesolenia” jest w zasadzie nikomu do niczego niepotrzebna scena studniówki w Liceum im. Cervantesa w Warszawie czy beef między Cervantesem a Szekspirem.
Podobnie jak utwór Cervantesa, który zawiera w sobie wiele różnych stylów językowych, autoparodii, „mrugania okiem do czytelnika”, tak w spektaklu Michała Siegoczyńskiego mamy do czynienia z ciekawym podejściem do słowa. Otóż bohaterowie w prawie każdej wypowiedzi używają inwersji rodem z filmów Koterskiego, dorzucając do tego sporą dawkę języka potocznego a la Masłowska (zwłaszcza w scenach dwóch nowohuckich dresiar, szukających księcia z bajki). Z tego połączenia powstaje świetna kompilacja, która z jednej strony bierze w ironiczny nawias to, co słyszymy ze sceny, z drugiej zaś podkreśla pewne automatyzmy w myśleniu człowieka. To trochę tak, jak gdybyśmy mieli do czynienia z groteskowymi „gadającymi głowami” wypluwającymi z siebie zasłyszane frazy. Swoją drogą tytułowy bohater jest takim Adasiem Miauczyńskim, który rozpaczliwie próbuje poskładać w całość, otaczającą go rozsypaną, absurdalną rzeczywistość. Dobitnie świadczy o tym jedna z końcowych scen, w której Don Kichot porównuje się do bohatera Truman Show.
Do najciekawszych elementów spektaklu należą zdecydowanie muzyka, scenografia i kostiumy. Mnogość scen pozwala na nieskrępowane żonglowanie strojami, co przekłada się z kolei na aktorów, mających szansę w trakcie jednego przedstawienia na bawienie się rolami z zupełnie różnych światów. Widać zresztą, że całej obsadzie granie w Don Kichocie… sprawia wprost dziecięcą radość. Nie inaczej jest z kwestią muzyki. Mnogość tanecznych hitów przewijających się przez spektakl zapełniłaby niejedną playlistę na Spotify, a wisienką na torcie są wykonane na żywo Lose Yourself Eminema oraz prehistoryczna pieśń Edyty Górniak (wszak piosenkarka, będąca w ostatnich latach guru wszelkiej maści folarzy, niedawno oświadczyła, że ma 4000 lat).
Gdybyśmy byli w połowie lat 90. to spektakl Don Kichot, rzewne pieśni kobiety, popularne seriale i rycerze mógłby być przykładem intertekstualnych gier, charakterystycznych dla zatopionych w postmodernistycznej zabawie produkcji kinowych czy teatralnych. W 2022 roku taki zabieg nie powoduje zachwytu, a jedynie nostalgiczny uśmiech boomerów.
fot. Klaudyna Schubert