Recenzje

Trochę musical, trochę kabaret

O spektaklu „Grand Musical Hotel” wg scen. i w reż. Michała Walczaka w Teatrze Rampa w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.

Oczekiwania były ogromne, ale też i kredyt zaufania jaki otrzymał Michał Walczak był bardzo duży. Wywiady, sezonowe zapowiedzi w najbardziej poczytnych pismach pobudzały apetyt na udany wieczór premierowy, który na Dużej Scenie otwierał nowo wybrany dyrektor położonego na Targówku Teatru Rampa. Nie bez kozery wspominam dzielnicę, albowiem niemal wszystko, co słyszymy na scenie odnosi się do tego miejsca i jego lokalnych historii. Takie podejście w pierwszym odruchu wydaje się jak najbardziej słuszne i uzasdnione, tym bardziej że Rampa jest teatrem o ogromnych tradycjach i wartych choćby przypomnienia spektaklach Andrzeja Strzeleckiego. Interesujące są również  losy aktorów, którzy właśnie w Teatrze Rampa znaleźli swoje miejsce po zamknięciu Teatru Nowego kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza. Większość z nich zresztą można zobaczyć, gdyby wziąć pod uwagę podwójność obsady, to chyba nawet wszystkich, w najnowszym przedstawieniu Michała Walczaka „Grand Musical Hotel”. Tylko czy obecność w zespole Magdaleny Cwen-Hanuszkiewicz (Wróżka Miranda) jest naprawdę wystarczającym powodem, by to właśnie hanuszkiewiczowski wątek ciągnąć ponad miarę? Tym bardziej, że aktorka – i to widać jak na dłoni – w koncepcji spektaklu nie czuje się najlepiej.

Michał Walczak, dramaturg i reżyser, znany z bardzo cenionych przeze mnie dokonań Pożaru w Burdelu, tym razem nie potrafił utrzymać swojej  dramatopisarskiej i rozfantazjowanej wyobraźni w ryzach formy, która dałaby się bez sprzeciwu zamknąć w kategoriach musicalowo-kabaretowych. Ilość wątków, gdybyśmy je chcieli wszystkie wskazać czy nazwać, rozrasta się do tak wielkiej ilości, że staje się to raczej niemożliwe. Stąd też spektakl ciągnie się ponad trzy godziny, tym bardziej, że kiedy już odnosimy wrażenie zbliżającego się finału, nagle pojawia się nowy motyw, który  poszerza narrację o kolejne szczegóły z historii Targówka i ludzi tu mieszkających. To permanentne i nieokiełznane rozpulchnianie warstwy opowiadanych historii, i dodajmy, że również serwowanych przy okazji dygresji natury polityczno-społeczno-obyczajowej, nie służy rozwojowi akcji, która zdaje się dłużyć niemiłosiernie, zwłaszcza w pierwszej części, która toczy się przed kurtyną. Sam dialog zresztą też kuleje i jest pozbawiony wartkości i tempa. W drugiej sekwencji, kiedy już  znajdziemy się w miejscu docelowym lotniczej podróży, aktorom jest już nieco łatwiej, bo nie muszą się tłoczyć w ciasnej grupie na proscenium. Mnie jednak coraz trudniej przychodzi zorientować się w tym wszystkim, co oglądamy i słyszymy; wrażenie nadmiaru jest dojmujące i pozostawia widza obojętnym, choć aktorzy dwoją się i troją, by zwrócić na siebie uwagę. Całość jest bowiem tak skonstruowana, że każdy z wykonawców ma tutaj swoje przysłowiowe pięć minut. I dobrze, bo aktorzy Rampy to zespół rozśpiewany i muzycznie utalentowany.

Skoro w tytule spektaklu pojawia się słowo „musical”, wśród realizatorów nie mogło zabraknąć nazwiska Krystiana Daniela Łysonia odpowiedzialnego za choreografię. Jeśli w pierwszej części, tej przed kurtyną, ma on do zrobienia niewiele i zdaje się w dużej mierze na inwencję samych aktorów, w drugiej zorganizowany ruch sceniczny mógłby zaistnieć w dużo bardziej rozbudowanej formie tanecznej, nie sprowadzanej tylko do najprostszych kroczków czy dreptania w miejscu. To co dotychczas było wyznacznikiem spektakli Pożaru w Burdelu, zwłaszcza jeśli chodzi o niespożyty temperament artystów i ich kreacyjną siłę, na scenie Teatru Rampa póki co się nie objawiło. I nie winię za to, by była jasność, samych wykonawców. Miejmy nadzieję, że to tylko efekt pandemicznego pośpiechu, by jak najszybciej i bez uszczerbku dla zdrowia otworzyć nowy rozdział teatru, do którego dojechać z centrum Warszawy jest już bardzo łatwo.

Fot. Zuza Sosnowska

Komentarze
Udostepnij
Tags: , ,