Recenzje

Układanka

David Foster Wallace: Blady król. Powieść nieukończona. W.A.B., Warszawa 2019 – pisze Izabela Mikrut.

Jedno jest pewne: Michael Pietsch podjął się wyzwania niebezpiecznego i koszmarnie wręcz trudnego, nie ze względu na treść „Bladego króla”, a na formę przez autora wybraną. David Foster Wallace pozostawił po sobie wiele setek stron brudnopisów, notatek, rękopisów i rozdziałów powieści. Już samo wybieranie ostatnich wersji kolejnych sekwencji prawdopodobnie przerosłoby wielu redaktorów – a przecież każdy fan pisarza chciałby móc zapoznać się z materiałem, który bez zdecydowanej reakcji wydawców nie ujrzałby światła dziennego (lub został przeznaczony wyłącznie na badania akademików).

„Blady król. Powieść nieukończona” to relacja z różnych powodów kontrowersyjna i dziwna. Przygotowywana przez twórcę borykającego się z depresją, oparta na koncepcji „powieści tornada”, może być w zależności od czytelników uznana albo za grafomańskie zapiski pozbawione większej wartości, albo za arcydzieło. Najciekawsze w procesie przygotowywania tomu do druku były zapewne decyzje Pietscha o tworzeniu kolejności, dodawaniu lub usuwaniu pewnych fragmentów i pozostawaniu wiernym całokształtowi zakodowanemu w notatkach oraz uwagach twórcy. Faktem jest, że dostają czytelnicy tom spory, a do tego – mocno hermetyczny.

Od pierwszych słów powieści ma się wrażenie, że autor wpada w dziwny logoreiczny trans: że wylewają się z niego potoki opisów, które niczemu nie służą i nawet nie imponują jakością (przesycone przymiotnikami zawierają zbyt dużo informacji redundantnych, żeby móc zachwycać się jakością prozy). Po pewnym czasie jednak wydaje się, że książka nabiera rytmu, albo odbiorcy przyzwyczajają się do panujących w niej reguł i chaosu narracyjnego. Co ciekawe, Pietsch we wstępie tłumaczy, o czym właściwie całość jest, czego dotyczy i w jaki sposób toczy się akcja – bez takiego wprowadzenia może część czytelników odłożyłaby lekturę już na początku. Fabuła nie ma większego znaczenia z perspektywy odbiorców: dużo ważniejsze okazują się zabawy formą. Widać to na każdym kroku, w każdym przejściu między rozdziałami: David Foster Wallace sięga po gatunki użytkowe, próbuje utkać z nich fragmenty swojej narracji, zmienia klimaty i sposoby opowiadania – dla samej przyjemności testowania warsztatu. Autorskie zabawy mają tu więcej sensu niż same wydarzenia, a i też mocniej działają na czytelników. Przy takim rozbudowaniu tomu nie stroni Wallace od komentarzy krótkich, kończących się znacznie szybciej niż by się odbiorcy mogli spodziewać – najwyraźniej chodzi o to, żeby przez cały czas pozostawali czujni i nie dawali się uśpić tematowi. Trochę na przekór rzeczywistości powieściowej, bo rzecz dotyczy Regionalnego Centrum Kontroli, zajmującego się obsługą zeznań podatkowych. Trudno wyobrazić sobie mniej medialny i mniej zajmujący temat – a jednak jako punkt odniesienia dla bohaterów całkiem nieźle się on sprawdzi. Skoro jednak jeszcze przed przystąpieniem do lektury odbiorcy dowiadują się, o czym jest książka (albo o czym być nie może) i jak się skończy (skoro to powieść nieukończona, i takie wyjaśnienie musiało się we wstępie znaleźć – i to wcale nie na prawach spoilera) – pozostanie im tylko przyglądanie się warsztatowym działaniom autora, pomysłom i zbijaniu w jedną ciągłą relację kontrastujących ze sobą wydarzeń. Jeśli ktoś bardzo chce, dopatrzy się tu i humoru rodem z amerykańskich seriali (to jest powiązanego z rubasznością, nieszczególnie wysokiego) – ale większość czytelników będzie jednak koncentrować się po prostu na rytmie relacji. Wątki pogubić bardzo łatwo.

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,