Recenzje

Czas umierających lęków, obsesji i przeczuć

O „Ulissesie” Jamesa Joyce’a w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu pisze Wiesław Kowalski.

Dotychczas niewielu reżyserów w polskim teatrze sięgało po „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Do przedstawień, które pozostały  w pamięci należą przede wszystkim spektakle zrealizowane przez Zygmunta Hübnera w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (1970), Jerzego Grzegorzewskiego w warszawskim Narodowym (1999) i Ateneum (1974) czy Henryka Baranowskiego na Szwedzkiej 2/4 (1991). Encyklopedia Teatru Polskiego odnotowuje jeszcze kilka innych realizacji, ale były one najczęściej skupione na wątku relacji Blooma z Molly. Wszystkie z wymienionych korzystały z jedynego dostępnego wtedy tłumaczenia Macieja Słomczyńskiego. Maja Kleczewska po długomiesięcznych rozmowach z dyrektorem Teatru Polskiego w Poznaniu, Maciejem Nowakiem, zdecydowała się na realizację tego tytułu w dużej mierze dzięki nowemu, doskonałemu przekładowi, który pojawił się za sprawą Macieja Świerkockiego. Również sporo czasu zajęła adaptacja powieści irlandzkiego pisarza, zyskując dzięki klarownej dramaturgii Damiana Josefa Necia szalenie ciekawy materiał na transpozycję gęstej i wielowymiarowej powieściowej rzeczywistości w obrazy sceniczne o dużej teatralnej mocy.

Poznańscy twórczy przedstawienia zdecydowali się na przeniesienie akcji powieści do Poznania (odniesienia nie tylko do ulic, placów, budynków, ale i osób), a losy bohaterów odnieść do dnia dzisiejszego. Zrezygnowali z teatralnych foteli na rzecz stojących przy stołach krzeseł, na których zasiada widownia. Znajdujemy się w barze Syreny, a serwowane napitki i przekąski można zamawiać podczas trwania całego spektaklu. Jest wino, whisky, koniak, Guinness, podawana na gorąco wątróbka z cebulką i jabłkiem, wegańska kanapka… Jeśli jesteś po kolacji, na stole leży wizytówka z telefonem Molly. Zawsze można zadzwonić, nawet wstać i wyjść. Nikt tego nie zauważy.  A filozoficzno-dyskursywna jakość tego spektaklu na pewno z tego powodu nie ucierpi.

Za barową przestrzenią, u góry, nad sceną, widnieje napis TERMINAL A. Dzięki temu, że do działań scenicznych zaanektowana została cała teatralna przestrzeń, protagoniści pojawiają się w różnych miejscach. Czasami grają tuż obok nas, czasami jak Molly (Alona Szostak) długo o czymś siedzącym przy stolikach opowiadają, by znów zniknąć gdzieś za teatralnym portalem, inni obserwują i komentują zdarzenia na balkonie (tam też siedzi orkiestra z chórem – niepokojąca muzyka Cezarego Duchnowskiego), jeszcze inni zasiadają na lotniskowych siedliskach lub stamtąd wypowiadają swoje monologi. Bywa też i tak, że trzeba widzów przesadzić, kiedy Kaya Kołodziejczyk rozpoczyna z bohaterami niecodzienną, bo upiorną „lekcję tresowanego tańca”.

To narracyjne rozwarstwienie i silnie artykułowana wizyjność powodują, że oglądamy przedstawienie z niesłabnącym zainteresowaniem, pochłaniając najbardziej to, co akurat znajduje się w naszym polu widzenia. Dlatego też nie wystarczy przyjść na pełnego rozmachu poznańskiego „Ulissesa” tylko raz. Można jego intensywność i sensualność „smakować” na wielu płaszczyznach i na różnych poziomach, w zależności od tego, w jaką podróż i z którym z protagonistów chcemy się w nią udać. Wszystko to razem powoduje, że co i rusz jesteśmy zaskakiwani nowymi znaczeniami, które pojawiają w różnych kontekstach, politycznych, wojennych, cywilizacyjnych, moralnych czy tożsamościowych. Raz mocno dramatycznych, to znów silnie prześmiewczych, a nawet komicznych. Realistycznych, ale i tragikomicznych, czasami wręcz ludycznych. Siłą rzeczy, taka struktura budowania scenicznego czasu i rzeczywistości przedstawianej, fragmentaryczna i jakby przypadkowa, nie daje szansy na ogarnięcie w tej wybuchowej inscenizacji wszystkiego naraz. Całej kaskady lęków, obsesji czy przeczuć. Stąd też chciałoby się to przedstawienie obejrzeć naprawdę parę razy. Jest w nim bowiem wiele wątków, z których chyba najbardziej rezonuje ten, który dotyczy prezydenta miasta Poznania i jego wolnościowych haseł dotyczących nie tylko państwa czy kościoła, ale również miłości i seksu. Więcej nie powiem, by nie zdradzać czym to się dla wielkopolskiego włodarza skończy.

W popremierowych komentarzach dominuje zachwyt. „To był teatralny trip. To był psychodeliczny show” – napisał na FB prof. Waldemar Kuligowski, a Krystyna Duniec w tym samym miejscu zauważa: „Maja Kleczewska stworzyła polityczne i ludzkie inferno, skarnawalizowany do bólu świat, totalny, ale paradoksalnie nie nadmiarowy”. I trudno się z nimi nie zgodzić, tym samy tego przedstawienia gorąco nie polecić. Zwłaszcza, że można w nim zobaczyć również kilka aktorskich perełek, takich jak choćby ta w kreacji Michała Kalety.

fot. Natalia Kabanow

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , ,