WYSOCKI. POWRÓT DO ZSRR w reż. Piotra Siekluckiego z Teatru Nowego w Krakowie na 24. Zderzeniu Teatrów w Kłodzku – pisze Wiesław Kowalski
Marek Mazurkiewicz, od dwóch lat próbujący reanimować powołany do życia przez Mariana Półtoranosa Festiwal Zderzenie Teatrów, zapraszając do Kłodzka zespoły teatralne z całej Polski stawia przede wszystkim na różnorodność i tym samym możliwość kontaktu z różnymi konwencjami i poetykami zarówno w zakresie teatralnej formy, jak i samych poszukiwań dramaturgicznych. Propnowane spektakle, nie należące do kategorii lekkich, łatwych i przyjemnych, mają generować dyskusje festiwalowej publiczności, która w Kłodzku bardzo aktywnie uczestniczy we wszystkich pospektaklowych spotkaniach z aktorami, reżyserami, dramaturgami czy choreografami.
Po muzyczno-tanecznych „Bitwach Szambali”, które mierzyły się z traumatycznymi wydarzeniami z naszej przeszłości, przyszła kolej na spotkanie z twórczością Włodzimierza Wysockiego, rosyjskiego poety, barda i aktora, który z trudem odnajdywał się w totalitarnym systemie, w jakim przyszło mu żyć i tworzyć. „Wysocki. Powrót do ZSRR”, przygotowany przez Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym w Krakowie, swoim tytułem może dość mylnie kierować oczekiwania widzów w kierunku opowieści biograficznej, czy tej recitalu prezentującego niezapomniane songi pieśniarza związanego z Teatrem na Tagance. Tymczasem Sieklucki jako reżyser i autor scenariusza od początku spektaklu myli tropy, używa zaskakujących rozwiązań dramaturgicznych, które zmieniają całą historię w uniwersalną przypowieść nie tylko o samym Wysockim i jego uzależnieniach, ale również o kraju, w którym władza ograniczała jakąkolwiek wolność i swobodę twórczej wypowiedzi. W tym kontekście mocnym emocjonalnie akcentem wybrzmiewa przywoływanie jego relacji i kontaktów z ojcem, który był pułkownikiem w stanie spoczynku. I w tym obszarze, poprzez zaangażowanie w akcję postaci kreowanej przez Edwarda Lindego-Lubaszenkę, objawia się w bardzo sugestywny sposób druga część tytułu – okazuje się, że Wysocki jest tutaj przyczynkiem do opowiedzenia również o samym kraju, jego totalitarnym systemie unicestwiającym człowieka i jego dążenie do wolności i prawdy. Poza tym Sieklucki nie próbuje kopiować, naśladować czy odwzorowywać interpretacji, które dobrze znamy z nagrań płytowych i w każdej chwili możemy ich posłuchać, nie używa też atrybutów kojarzonych nieodłącznie ze słynnym Hamletem z inscenizacji Jurija Lubimowa, czyli gitary i czarnego golfu. W pewnym momencie na biały podkoszulek przywdzieje nawet – niczym sfatygowany showman odprawiający oczyszczający rytuał – połyskliwą marynarkę i czarną muszkę. Aktor szuka własnej ekspresji, nie nadużywa charakterystycznej dla Wysockiego chrypki, niekiedy idzie bardziej w śpiewność, w trzymanie długich dźwięków, niż ich skracanie czy skandowanie. Są to na pewno interpretacje zaskakujące, ale też nie pozbawione buntowniczej siły, frustracji, gniewu, dramatyzmu i naznaczone osobistym piętnem krakowskiego artysty. Pobrzmiewa w tym wszystkim głęboka refleksja nad kondycją człowieka i jego próbami radzenia sobie z rzeczywistością trudną do zaakceptowania i okiełznania. Zaskakujące jest też przywołanie w przedstawieniu „Modlitwy” Bułata Okudżawy, która pojawia się już po upadku Wysockiego i śpiewana jest przez skulonego artystę na wózku inwalidzkim.
Dość karykaturalny i groteskowy jest już sam początek przedstawienia, kiedy najpierw słyszymy hymn Związku Radzieckiego, a zaraz potem mówiony po rosyjsku wiersz Włodzimierza Majakowskiego „Włodzimierz Iljicz Lenina” w porażającym wykonaniu Lubaszenki. A wszystko w oparach dymu, który spowija scenę niczym w pijanym widzie. Poszerza to perspektywę spektaklu i powoduje, że nie mamy do czynienia tylko z płaskim opowiadaniem o skutkach alkoholizmu, o nałogu zmierzającym ku śmierci, ale z próbą silnego zaakcentowania tego wszystkiego, co działo się w sowieckiej Rosji nie dającej swoim ideologicznym zacietrzewieniem szansy na godne i uczciwe życie. Aktorskim cymesem jest bez wątpienia wybrzmiewający w finale spektaklu wiersz Vadima Brodskiego, również w ekscytującej interpretacji Lubaszenki.
Narracja prowadzona jest w tym spektaklu w rytmie rwanym i pozbawionym fabularnej ciągłości – Sieklucki zbudował swój nie stroniący od elementów satyryczno-komicznych scenariusz z sekwencji, które są jak wyrwane z koszmarnego snu obrazy, dialogi i monologi są krótkie, co tym bardziej potęguje nastrój ludzkiej bezradności i upodlenia, ciągłego szamotania się we własnych niemożnościach, ograniczeniach i zależnościach, usypianych hektolitrami wypitego alkoholu i narkotycznym transem. Jest w tym wszystkim jednak spora doza rozczulenia i czułości, które z wyjątkową siłą wybrzmiewają w finale, kiedy na ekranie, jak za mgłą, widzimy twarz Lubaszenki, a jego słowa – zresztą nie po raz pierwszy – brzmią ją czysta poezja, bo choć bezlitośnie i okrutnie, to jednak pięknie.
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.