Juliusz Strachota: Relaks amerykański. Korporacja Ha!art, Kraków 2019 – pisze Izabela Mikrut
Gdyby nie używki, to Juliusz Strachota nie miałby o czym pisać, bo swoim bohaterom nie potrafiłby zaoferować nic. Czytelnikom serwuje pustkę zabudowaną logoreicznymi wywodami, w których postać do zmęczenia materiału będzie się powtarzać w swoich czynach i działaniach. Nawet jeśli bohater tomu “Relaks amerykański” wie, jak czarować słowem kolejnych lekarzy (a zwłaszcza lekarki), na takim motywie nie można wznosić całej historii – bo owa historia wypada wydmuszkowato.
Tutaj mężczyzna przesypia na ławce własny ślub. I tak nie do końca chciał wstępować w związek małżeński, ale okazało się, że znacznie bardziej niż wybrankę kocha Xanax – uzależniony od tego leku skupia się wyłącznie na tym, jak zdobyć kolejne recepty. Książka jest zapisem biegania od lekarza do lekarza – i wciskania eskulapom rozmaitych bajeczek na temat rzekomego uzupełniania straconego zapasu. Większość medyków doskonale wie, że Xanax uzależnia i że chorzy zrobią wszystko, żeby go dostać – otwarcie lub w zawoalowany sposób to wyrażają. Ale bohater tomu nie poddaje się nawet przy komplikacjach – wie, że z następnym lekarzem może pójść łatwiej. W końcu oni też chcą zarobić. A niektórzy nawet są bardziej kreatywni w wymyślaniu usprawiedliwień na niemoralne działania.
“Relaks amerykański” to krótkie (z czasem coraz krótsze, jakby autorowi przestało się nawet chcieć zmyślać) rozdziały poruszające jeden temat. Z rzadka pojawi się w nich dopowiedzenie, uzupełnienie do sytuacji mężczyzny – migawki z przeszłości, drobne komentarze na temat życia uczuciowego, informacje, które służą prezentacji (“autoprezentacji”, skoro jest tu pierwszoosobowa narracja). Często posługuje się Strachota dialogami, które znowu ułatwiają mu napowietrzanie tekstu i nadawanie mu objętości. Sprawia to dziwne wrażenie, jakby ktoś od niechcenia i na kolanie w pół godziny próbował napisać książkę, ale nie miał większego pomysłu na fabułę, a przy temacie oparł się na jednym wątku. Nawet gdyby potraktować tom jak rozbudowane opowiadanie, po wyciśnięciu z niego wody nie pozostałoby więcej niż kilka stron. Niedostatki uzupełnia jeszcze językowa agresja, niby zrozumiała w stylizacji – pasująca do świata notorycznego lekomana – a jednak zastępująca tutaj humor. Problem polega więc na tym, że autor nie może przekonać czytelników do swojej rzeczywistości powieściowej – bo nie ma do czego, tę rzeczywistość raczej ignoruje i niszczy nonszalancją. Postawę narratora przerzuca na otoczenie. I nawet jeśli będzie się podziwiać, jak bohater mocno dąży do zrealizowania swojego celu, to w pewnym momencie zada się pytanie, po co to wszystko. A na to Strachota odpowiedzi nie da. Poruszanie się w jednym temacie, w jednej czynności nawet, pozbawione literackiej otoczki staje się męczące dla odbiorców. Strachota pisze, żeby pisać, ale najlepiej to żeby pisało się samo, bez wysiłku. Wysiłku nie lubi, woli ucieczkę od życia. Bohater tomu znajduje ją w receptach na Xanax, ale na jego wywód leki nie mają żadnego wpływu. Jest to zatem pogoń za szczęściem, ale bez możliwości doświadczenia go. Sama pogoń nikogo poza bohaterem nie uszczęśliwi, nie tym razem.
“Relaks amerykański” to powieść, która funkcjonuje jak pozbawiona kolorów bańka mydlana.