„Kobieta, która wpadała na drzwi” Roddy’ego Doyle’a w reż. Adama Sajnuka w Teatrze WARSawy – pisze Karol Mroziński.
Nowy Rynek Starego Miasta – nazwa tyle samo abstrakcyjna, co absurdalna. Biel kościoła św. Zofii kontrastuje z ciemną fasadą teatru. Dwa boki placu dumnie reprezentowane przez elementy tak potrzebne społeczności dookoła. Tak od siebie różne, a jednak będące ważnymi elementami maszyny napędzającej mieszkańców miasta. Symbolicznie przedstawione na obrazie „Walka karnawału z Postem”… tu zdają się współistnieć w rzeczywistości.
Siadam w pierwszym rzędzie – magia teatru tym różni się od magii kina, że wszystko widać znacznie lepiej właśnie z bliska. Przedstawiana historia jest nierozerwalnie związana z najróżniejszymi miejscami. Odwiedzamy dom rodzinny, w którym brakuje dbałości o relacje. Jest Matka z Córką, jest Ojciec i są Bracia, i są też obecne schematyczne błędy przekazywane jednym przez drugich – niczym sztafeta. Przenosimy się do szkoły, która jest miejscem odpoczynku od ogniska domowego, lecz zarazem polem bitwy, na którym paniczny chaos zapala nadciągające konflikty. Po raz kolejny przekonujemy się, iż nastolatkowie, nawet bez rodziców, mają mnóstwo własnych problemów. A czy je rozwiążą, czy nie, nie ma zazwyczaj znaczenia. Nadal kogoś nienawidzą, komuś bezgranicznie ufają, w coś ślepo wierzą – nawet w bajki. Parkiet sali weselnej to doskonałe miejsce, gdzie próbują odnaleźć swoją egzystencjalną kontynuację. Przecież kanoniczne historie Disneya wskazują jasno, że wszystkie problemy tak zwanych księżniczek dobiegną końca w momencie, gdy same zainteresowane odnajdą dorodnego samca. I tu jest podobnie, złudzenie wyjścia z samotnej wieży szybko rozbija się o realia, kiedy Roszpunka uświadomi sobie, iż niewiele może zrobić w obliczu mata, zadanego jej w popularnej grze zwanej życiem. Dramat przybiera na sile, gdy tę samą postać spotkamy w najzwyklejszym sklepie monopolowym. Pełną strachów i leków. Odganiającą dawne demony, jak i te z chwili obecnej, wydostające się z butelki niczym Dżin. Ma beznadzieją pracę, córka jest lepsza od niej, ukochany to bydlak, lecz i tak go kocha, mimo upokorzeń i siniaków. Szczęśliwe zakończenie wcale się nie pojawia.
I tu dochodzimy do dobrze znanego etapu, zarówno postaciom sztuk teatralnych, jak i zwykłym ludziom. Tak bardzo tęsknimy za dzieciństwem, czasem beztroski, kiedy wszystko było możliwe. Sobie samym robimy wyrzuty, karcąc się za brak działania z okresu dojrzewania, kiedy to człowiekowi zdawało się, że posiadł wszelkie rozumy i mógł naprawić świat, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stan obecny zdaje się być już jedynie katorgą, ciągle powtarzającego się echa niewykorzystanych szans. To zabawne i przerażające – nam wszystkim może się wydawać, iż byliśmy za każdym razem nieco inną osobą. Szkoda tylko, że żadnej z tych osób nie przyszło do głowy, zapytać się innej o radę.
Dramatyzm pozostawia widza z pustą sceną bez postaci, czy chociażby wielkiego wybuchu godnego dobrego zakończenia. Jedyne, co widać, to odłożone na środek białe pantofelki bohaterki, wprowadzające pewną świeżość do konwencji baśni. Ta, napisana przez Roddy’ego Doyle’a, ze znakomitymi tłumaczeniami piosenek Sinéad O’Connor, opowiadająca o potwornościach losu, ukazuje życie Kopciuszka, przekraczającego wszystkie granice.
Do takich historii przyzwyczaja nas spektakl. Nie jest to nic nowego dla dzisiejszego teatru. Podobne inscenizacje można było obejrzeć np. w Teatrze Roma. Tam, w formie recitalu, Ewa Konstancja Bułhak przedstawiała nam całą sagę pasjonujących intryg. Teatr Powszechny w Warszawie również upodobał sobie „recytowanie” przypowieści na scenie. I podobnie jak kościół w Polsce bardziej poucza niż naucza. Mimo podobieństw do obu miejsce na Nowym Rynku Starego Miasta, to zupełnie co innego.
Teatr nosi nazwę „WARSawy”, i podobnie jak wagon legendarnego pociągu, zaprasza w podróż ku przeżyciu czegoś prawdziwego w świecie umownej przestrzeni. Na wysokim poziomie artyzmu dzięki Anecie Todorczuk, bez przesadnego epatowania popularnymi ideologiami. Tu każdy może usiąść i odpocząć w świątyni sztuki, w przeciwieństwie do sąsiadującego kościoła, nie tylko w niedzielę.
fot. Rafał Meszka