O spektaklu „W promieniach” Artura Pałygi w reż. Edyty Łukaszewskiej, zaprezentowanym w Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie – pisze Wiesław Kowalski.
Choć biograficzny monodram o życiu Marii Skłodowskiej-Curie napisany przez Artura Pałygę ukazał się w „Dialogu” już kilka lat temu, a także doczekał się wnikliwych analiz dokonanych przez Agnieszkę Górnicką w miesięczniku „Teatr” i Jacka Kopcińskiego w Załączniku Kulturoznawczym Wydziału Nauk Humanistycznych UKSW, dotychczas nie doczekał się w Polsce inscenizacji teatralnej. Autor „Nieskończonej historii” i „Taty” na pierwsze czytanie tekstu „W promieniach. Zupełnie nieznane listy Marii Skłodowskiej-Curie” musiał udać się aż do Jekaterynburga, gdzie dramat zaprezentowany został w języku rosyjskim przez aktorkę Kolady – Walentynę Sizonenko. Wówczas też usłyszał od utalentowanej, młodej artystki, że chciałaby ten monodram zagrać kiedyś w Polsce i w polskim języku. W zrealizowaniu tego niezwykłego marzenia pomógł artystce Sławomir Paszkiet, nowy dyrektor Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie, który udostępnił swoje pomieszczenia i w tej chwili właśnie w dwóch salach tego muzeum można ten spektakl oglądać. Na ostatnim wrześniowym pokazie przedstawienie miał okazję zobaczyć sam dramaturg, a także spotkać się z publicznością podczas spotkania prowadzonego przez Anetę Kyzioł.
Polska laureatka nagrody Nobla już od dłuższego czasu inspiruje artystów zarówno filmowych, jak i teatralnych. W Warszawie pojawiła się najpierw jako bohaterka monodramu „Promieniowanie” (scenariusz napisał Jarosław Sokół) w interpretacji Ewy Wencel, później Agata Biziuk przygotowała z Teatrem Paphema spektakl „Skłodowska. Radium Girl”, wreszcie wielka uczona pojawiła nawet w programach „Pożaru w burdelu” Michała Walczaka. Na tym tle tekst Artura Pałygi wydaje się być utworem szczególnym w swej intymności i emocjonalnej zawiłości, niezwykłym i wyjątkowym w podejściu do kobiety, która swoją pełną poświęcenia pracą zmieniła oblicze nauki w XX wieku. Przede wszystkim wypełnionym poezją, w którym słynna chemiczka, jak wskazuje sam podtytuł, objawia się z zupełnie innej perspektywy – jako autorka listów pisanych do samej siebie: do młodej dziewczyny nazywanej Manią, zarabiającej udzielaniem korepetycji z fizyki i matematyki, do matki trzech córek, z których jedna zmarła krótko po urodzeniu, wreszcie żony nagle ginącego ukochanego Piotra i kochanki Paula Langevina, z którym związała się po śmierci męża i razem cierpiała z powodu społecznego ostracyzmu. Wiele w tekście Artura Pałygi słów o miłości, szczęściu, o pięknym życiu obok ukochanego mężczyzny, ale dużo więcej o bólu, tęsknocie, rozpaczy i żalu po jego tragicznej śmierci. Wcześniej Maria tak samo przeżywała odejścia swoich najbliższych – siostry i matki.
Trzeba ogromnego wyczucia i wrażliwości, by aktorka – zwłaszcza tak młoda jak Walentyna Sizonenko – odnalazła się w tym poetyckim gąszczu punktów widzenia, niemal transowych myśli, refleksji, fantazji czy obserwacji tego, co działo się we wnętrzu bohaterki, a co budowało jej bogatą świadomość, tożsamość, piękną osobowość i czysto ludzki charakter. Tym bardziej że cały monolog rozpostarty jest między biegunami różnych stanów emocjonalnych, które bardzo wyraźnie sugeruje jedenaści podtytułów – aktorka musi pokazać Marię „Uwięzioną”, „Spełnioną”, „Zmęczoną”, „Promienną”, „Uschniętą”, „Uwolnioną”, „Zupełną”. „Kokon”, „Czarownica” i dwie części Wielkiej Improwizacji Marii Curie-Skłodowskiej – to następne podtytuły niezwykle wymowne w ukazywaniu kolejnych doświadczeń zbieranych aż do kresu jej życia.
Dzięki Edycie Łukaszewskiej, doświadczonej aktorce Teatru Nowego w Poznaniu, która podjęła się reżyserii tego poematu i dokonała niewielkich skrótów, monodram Sizonenko jest szalenie prawdziwy w zmienności nastrojów, które przerażają już od cichego wejścia na scenę starej, zgarbionej kobiety w prologu, zakończonym słowami „Radioaktywność to przemiana jednego pierwiastka w inny przez emisję promieniowania”. I choć protagonistka zapewnia od początku, że nie będzie płakać, cieszyć się, wzruszać, dziękować rodzicom i Bogu czy wyrażać zdziwienia, to jednak trudno jej – nawet jeśli stara się na rzeczywistość i swoje życie patrzeć przez pryzmat zjawisk przypisanych nauce i chemicznym odkryciom – nie pokazać całej uczuciowej siły tych wszystkich procesów, które ją kształtowały jako kobietę, matkę, żonę, a także w różnych proporcjach pragmatyczkę, intelektualistkę, humanistkę czy realistkę.
Wielkie brawa należą się aktorce, która – jako Rosjanka – tak trudny, karkołomny językowo i metaforyczny tekst, opanowała w takim stopniu, że obcego akcentu niemalże nie słychać w ogóle. Niesamowita koncentracja aktorki i czystość jej wypowiedzi pozwalają skupić się na istocie tego tekstu, który w sposób literacko niesamowity, ale jakże też bolesny i wzruszający, łączy język nazywający procesy i zjawiska zachodzące na gruncie chemii i fizyki z tym, co doświadczamy jako ludzie skazani na śmierć i wstyd. I na to co jest bólem, nie bólem istnienia – jak mówi Maria – ale tym zwykłym, fizycznym, a nie wzniosłym. I Sizonenko w spektaklu Pałygi i Łukaszewskiej cała się w tym bólu spala.
Fot. Maciej Domański