Recenzje

W ciągłym napięciu niepokój

O „Jak być kochaną” Kazimierza Brandysa w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.

 Choć w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, a nawet osiemdziesiątych twórczość Kazimierza Brandysa pojawiała się dość często na polskich scenach, w mojej pamięci pozostaje zaledwie „Sztuka konwersacji”, którą w Warszawie przygotował Andrzej Łapicki, a Wiesław Nowicki  w Bydgoszczy.  W  ostatnich latach z „Jak być kochaną” zmierzyła się Weronika Szczawińska w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie – ten spektakl można było zobaczyć na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. I choć obydwa przytoczone dzieła trudno wrzucić do jednego gatunkowego worka, to w każdym z nich zwraca uwagę przewrotna, pełna subtelnej ironii inteligencja autora (dla niego była to umiejętność korelowania podobieństw i dekonspirowanie dysproporcji,  a także zdolność bilansowania wiedzy o sobie z wiedzą  o przedmiocie,  nie bez kozery pisarz sympatyzował z Dygatem i Rudnickim, łączyła ich też wspólnota doświadczeń), a także poruszanie ważnych problemów dotyczących mechanizmów historii oraz wypracowana  językowa rytmiczność i przejrzystość .  Autora „Hotelu Rzymskiego” jako moralistę interesował szczególnie człowiek i to co robi on ze swoim życiem, to jak steruje swoimi wyborami, bo jak twierdził „życie nigdy nie robi z człowiekiem wszystkiego”. Stąd może często w jego utworach spotykamy ludzi, którzy próbują grać kogoś i konstruują swoją indywidualność na bazie jakiegoś wymyślonego systemu.

Brandys w swoich utworach dramatycznych i prozatorskich powraca najczęściej do różnych wydarzeń z historii naszego kraju. Charakterystyczne jest to, że nie robi tego w sposób przynależny podręcznikowemu kronikarstwu , a jeśli szuka przyczyn czy skutków to sięgając do wspomnień i różnorodnych odprysków naszej ułomnej pamięci. Stąd też jego opowieści, gdzie pamięć i wspomnienia są wszechobecne, stają się szalenie subiektywne i są nierozdzielnie przypisane głównym bohaterom.  W „Jak być kochaną” wszystko oparte jest na wojennych przeżyciach Felicji i Wiktora. Lenie Frankiewicz razem z Małgorzatą Anną Maciejewską udało się, sięgając po różnorodne środki teatralne, opowiedzieć przy Wierzbowej dramatyczną historię w  formie niezwykle spójnej i poruszającej. Frankiewicz w swoich koncepcjach reżyserskich bywa zdecydowana i niezwykle twórcza, nie ogranicza się tylko do ustawienia sytuacji, i choć czasami niektóre jej pomysły można by uznać za kontrowersyjne (tak było przynajmniej w łódzkim „Komedzie”), to tworzy spektakle żywe, najczęściej korzystające z bardzo szlachetnej teatralnej materii, w dużej mierze z samego  aktora, ale i z możliwości, jakie daje jej sceniczna przestrzeń, budowana w sposób nieoczywisty i metaforyzująca przedstawianą rzeczywistość.  Poza tym szacunek budzi to, że posiłkując się własnymi pomysłami  nie stara się sprzeniewierzać intencjom autora.

W ostatniej premierze w Narodowym wszyscy aktorzy nie tylko trafiają idealnie we właściwy ton swoich ról (niektórzy grają po kilka postaci), ale znakomicie odnajdują  się w wertykalnej scenografii Agaty Skwarczyńskiej, która funkcjonalnie uwolniła przestrzeń  od balastu literackiej symboliki. I choć nie była ona na pewno zbyt łatwa do okiełznania (poruszanie się po kole, schodzenie i skoki na dół, upadania i natychmiastowe wstawanie), to wszystkim udało się wykreować mocno skontrastowane postaci, będące źródłem tyleż dramatycznych, co niekiedy również zabawnych sytuacji, konfliktów czy spięć. Z ogromną satysfakcją słuchało się szczególnie Gabrieli Muskały (Felicja) i Jana Frycza (Wiktor), bo to na nich jako straceńcach tak naprawdę opiera się cała oś narracyjna spektaklu – wspaniale było podążać za ich myślą i tym, w jaki sposób potrafią  zręczną i prawdziwą w czytaniu prozę Brandysa przenieść do kategorii przejmującego dramatu w teatrze.

Frankiewicz udało się uniknąć ckliwych czy sentymentalnych nastrojów (choreografia Marty Ziółek, rozładowująca psychologiczne wynurzenia, znakomicie to wspomaga, a sceny gwałtu i swoistej wojennej rekonstrukcji są tego najlepszym przykładem), uwypuklając to, co w opowiadaniu Brandysa i scenariuszu filmowym Wojciecha Hasa jest najbardziej ważkie, istotne i potrzebne do zrozumienia skomplikowanych relacji  będących nośnikiem refleksji na temat miłości (ale nie tylko) i jej konsekwencji. Teksty Brandysa w teatrze najbardziej może obronić kompozycyjna czystość  – Frankiewicz i Skwarczyńska zrywając z czystym realizmem stawiają na umowność  i to w konsekwencji  w tym wypadku usprawiedliwia zastosowany rodzaj reżyserskich zabiegów, pogłębiających niepokój, a nie stawiających na jakiś udawany autentyzm. Spektakl dzięki aktorskiej dyscyplinie –  Michalina Łabacz, Adam Szczyszczaj, Arkadiusz Janiczek, Jacek Mikołajczak, Jerzy Łapiński, Mateusz Kmiecik – toczy się w doskonałym tempie, a towarzyszy wszystkiemu niepokojąca muzyka Kamila Patera, która obok pozostałych elementów, również dzięki projekcjom video Szymona Rogińskiego, stwarza niesamowite napięcie i nieustanne poruszenie sposobem wydobywania wysmakowanej  w każdym calu i harmonijnej  teatralności. Widać, że Lena Frankiewicz potrafi trzymać wszystko mocno, solidnie w garści i z pełnym  zdecydowaniem poprowadzić spektakl do wytkniętego celu. Wracając późnym wieczorem po premierze domu, w którymś momencie przypomniały mi słowa Brandysa, tyle że z  „Obrony Grenady”: „Nie ma błędów, których przyczyny nie dałoby się wykryć w ludziach, ale też nie ma błędów, o które uczciwy człowiek nie byłby gotów się posądzić”.  Mam nadzieję, że nie tylko mnie ostania premiera w Narodowym zaprowadziła na tak często starannie dzisiaj skrywane dno naszych sumień.


Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , , , , , , , , , , ,