O spektaklu „Ojciec” Agaty Dudy-Gracz w reż. autorki w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie pisze Anna Czajkowska.
Studenci warszawskiej Akademii Teatralnej nie pierwszy raz zaskakują mnie świeżym okiem, przyglądając się i w pełni angażując w nieoczywistą, trudną inscenizację. Spektakl „Ojciec” w reżyserii Agaty Dudy-Gracz opowiada o mistrzu snycerskim, o jego obsesyjnym dążeniu do absolutu w sztuce. Agata Duda-Gracz, absolwentka Wydziału Reżyserii krakowskiej PWST, laureatka wielu nagród jest także autorką scenariusza, opartego na motywach opowiadania Oskara Tauschinskiego. „Z opowiadania „Świętokradztwo” zaczerpnęłam motyw człowieka, który chce wyrzeźbić śmierć, który przez akt twórczy, dzieło, chce dotknąć absolutu, czyli śmierci. Obsesję śmierci ma zresztą od zawsze” – wyjaśniła Agata Duda-Gracz. Jest w tekście sztuki ziarno prawdy, ponieważ według fragmentarycznych, rzekomo historycznych przekazów, istniał mistrz, który rzeczywiście otrzymał zlecenie wyrzeźbienia krucyfiksu do kościoła Najświętszej Marii Panny w Gdańsku i we własnym, subiektywnym odczuciu nie potrafił sprostać temu zadaniu. Dlatego popełnił zbrodnię… . Mistrz „niszczy kolejne rzeźby dlatego, że to ciągle nie jest to. I kiedy zupełnie się załamuje, spotyka właściwą twarz, tego właściwego człowieka. Przyprowadza go do pracowni. Chłopiec pojmuje, co powinien zrobić, żeby powstała idealna rzeźba”. Tragedia wisi w powietrzu… .
Można na tę opowieść spojrzeć na różne sposoby – wydobyć formę, oczarować szeregiem obrazów, stłumić uczucia. Można też pogłębić wątki rodzinne, kreśląc portrety psychologiczne wnikliwie i z oddaniem. Albo zmagać się z motywem artysty i jego dzieła, ignorując pozostałe. A jakie podejście wybiera Agata Duda–Gracz i dyplomanci? Jest tu wszystkiego po trochu i wystarczająco. Pani reżyser wraz ze studentami buduje magnetyzującą przestrzeń warsztatu artysty-rzemieślnika. To taki mikroświat, do którego zaprasza i wprowadza widza żona artysty (w tej roli niesamowita Agnieszka Rajda). Falująca od zmiennych nastrojów inscenizacja zaczyna się od poznania pracowni oraz zwykłych, codziennych rytuałów i czynności niezamożnej rodziny. Osiągnięcia i niepowodzenia ojca i męża są ich nieodłącznym elementem. Jednak poczucie niepokoju i egzystencjalnych rozterek oplatają relacje bohaterów od pierwszej chwili. Duszna atmosfera panująca w ubogim domu wynika z samotności i bólu członków tej maleńkiej niby wspólnoty. Nie ma nikogo, kto mógłby ich uratować.
Człowiek, oddając się tworzeniu, chce być tytanem, geniuszem, który lepi i rzeźbi, jakby mógł stać się Stwórcą. Nie czuje, że jego artystyczne metody godzą w ludzkie dobro. Niszczenie kolejnych wizerunków Jezusa nie wynika z lenistwa ani z braku wysiłku. To wyraz złudnego i nieustannego dążenia do doskonałości. Bohater wierzy, że przekraczając swoje granice pokazuje miłość do wielkich przedsięwzięć, wyostrza uwagę niczym laser. Ufa, iż w sztuce najważniejszym jest bycie wolnym, czyli zdolnym do robienia tego, co się chce. A ekscytacja płynie raczej z konkurencji z tymi, którzy tworzyli arcydzieła. Norbert Panert jako Mistrz spala się niemal w pełni, oddając się roli. Młodzi aktorzy wypełniają swą grę pojedynczymi gestami i symbolami. Dużo w tym intrygującej formy, jeszcze więcej emocji. Bez trudu nawiązują kontakt z widzami, bez skrępowania spoglądając im prosto w oczy, choć przecież wymaga to sporego doświadczenia. Agnieszka Rajda jako Matka, czasem niczym Widmo, uosobienie bólu, zniewolenia jest niezwykła. Podobnie Klementyna Lamort de Gai, czyli Córka. Nieszczęśliwa, łaknąca choć krztyny uczucia i zainteresowania. Bez szans na lepsze życie. Stanisław Kawecki wcielając się w czeladnika raz irytuje, ale potem wzrusza. Czeladnik w pełni uzasadnia swoje racje i doprawdy nie sposób ignorować jego opinii. Jan Sałasiński jako Jur zgadza się na wszystko, wierząc w swego mistrza, który coraz bardziej, do granic ostateczności wciąga go w chorą wizję stworzenia. Sałasiński z poświęceniem i naturalnością pokazuje ten proces. I oczywiście elastyczny jak guma Mikołaj Łukasiewicz w roli glinianej Rzeźby, prawie niemy, zdolny jedynie do łkania. Martwy, a jednak żywy. Trudna, niezwykła kreacja.
Młodzi artyści nie potrzebują wyszukanej scenografii, choć ta na scenie jest ważna – bardzo zmysłowa, surowa, plastyczna. W konstruowaniu obrazów, sylwetek pomaga im niezawodne, opiekuńcze ucho i oko pani reżyser.
W kameralnej przestrzeni królują klimatyczne brzmienia Łukasza Wójcika-Zawieruchy – refleksyjne, z elementami tak ostrymi, iż ściągają całą uwagę. Równie istotne pozostaje iluminujące światło – Cezi Studniak.
Prowadzeni wprawną ręką wyczulonej na detal reżyserki aktorzy spełniają swe zadanie, budując małe – wielkie dramaty. Każdy z nich gra cząstkę siebie i czyni to najlepiej, jak potrafi, nie popadając przy tym w przesadę. Ileż autentyczności jest w ich w grze i trzeba przyznać, że ich egzamin wypada znakomicie! Oby więcej takich pięknych, mocnych spektakli pojawiało się w przyszłości. Powodzenia!
fot. Zuzanna Mazurek