Recenzje

Walka nie tylko o tron

O spektaklu „Maria Stuart” Friedricha Schillera w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie pisze Wiesław Kowalski.

To nie jest najlepszy spektakl Grzegorza Wiśniewskiego, a powodów jest kilka. Mogą budzić zastrzeżenia zarówno niektóre sposoby obrazowania scenicznych wydarzeń, szczególnie tych bardziej brutalnych, jak i sama praca z aktorami, która nie przynosi tutaj efektów na miarę tych, które widzieliśmy wcześniej choćby w „Sonacie jesiennej” czy „Królowej Margot”. Złudne okazały się nie po raz pierwszy mikroporty, które zwłaszcza w mocno ekspresyjnym graniu Wiktorii Gorodeckiej (Maria), operującej tak samo często szeptem co krzykiem, nie spełniają swojej funkcji. Wielu kwestii, nawet w najlepszej w tej inscenizacji scenie, kluczowego pojedynku między dwoma królowymi, nie sposób zrozumieć.

„Maria Stuart” w Toruniu w roku 2008 była spektaklem zrealizowanym na małej, kameralnej scenie, bez wielkich dekoracji (pamiętam, że był tylko długi stół z krzesłami, mało dla bohaterów jednoczący, a za nim lustro, w którym odbijały się postaci aktorów i siedzącej widowni) i tym samym, dzięki zminimalizowaniu dystansu, dawała szansę na możliwość dużego skupienia się na postaciach i aktorskich wcieleniach. Na namiętnościach i mechanizmach władzy, na ludziach i politycznych rozgrywkach, które działy się tuż obok nas, niczym na wyciągnięcie ręki. Najwięcej mówiły same słowa, bo to one były najważniejsze. Mniej było budowania działań wokół nich. W najnowszej inscenizacji Grzegorza Wiśniewskiego, tym razem zaprezentowanej na dużej scenie Teatru Narodowego, w rozbudowanej w głąb, monumentalnej scenografii Mirka Kaczmarka, siłą rzeczy akcenty muszą być rozłożone inaczej, choć wiele atrybutów, takich choćby jak jabłko, szpilki, torebka Marii czy papieros, spełnia podobną funkcję. Ale i tym razem Wiśniewski rezygnuje z typowych kostiumów z epoki czy z poetyki przypisanej dramatom dziejącym się na królewskich dworach. Kaczmarek zaprojektował bardzo współczesne kostiumy, bo też i w tę stronę podążają twórcy tego jednak nie do końca udanego spektaklu, w którym jest kilka bardzo pięknych scen, jak choćby tych niemych, które rozpoczynają i kończą przedstawienie ze spoglądającą w widownię Danutą Stenką (królowa Elżbieta), na początku siedzącą w głębi i oczekującą dopiero na pierwszy triumf lub cios, w finale  stojącą w obliczu wcześniej podjętej decyzji, nie będącej wcale jej jednoznacznym zwycięstwem, a bardziej pogłębieniem dojmującej samotności. Ale są też i takie rozwiązania i pomysły reżyserskie, dla których szukanie uzasadnienia może być bezowocne czy cokolwiek kłopotliwe. Chyba, że kogoś zadowoli fakt, że pozostajemy w rzeczywistości, w której na sentymenty nie mam miejsca, a polityka nie czyni nic innego, jak tylko brutalnie upokarza i niszczy ludzkie istnienia i charaktery.

Zarówno w toruńskiej, jak i warszawskiej inscenizacji (łódzkiej, przygotowanej przez Wiśniewskiego ze studentami, nie widziałem), pomimo wielu różnic wynikających z możliwości przestrzennych i ich wpływu na konstruowanie scenicznych sytuacji, na plan pierwszy wysuwają się dramaty dwóch królowych i ich relacji z mężczyznami, z których każdy na inny sposób, najczęściej niezgodny z prawem, próbuje dorwać się do władzy, zdobyć pieniądze lub też uczucie pięknej kobiety. Powiedzmy sobie od razu, że pośród tych politycznych, religijnych i moralnych zależności, szlachetności w poczynaniach protagonistów jest niewiele, co też Wiśniewski wykorzystuje do budowania sytuacji mocno opresyjnych i przemocowych. I to ich ostrość wydaje się być najbardziej trudna do zaakceptowania.

Mam wrażenie, że rola Danuty Stenki jest zbudowana w tym przedstawieniu jakby z kilku porządków. Stąd pojawiające się wątpliwości, czy składają się one w jedną pełnowymiarową postać kobiety rozdartej wewnętrznie z tak dużym spektrum emocjonalności. Z jednej strony jest w niej chłód, z drugiej nie dające się ukryć namiętności, które uwidaczniają się zwłaszcza w scenie z hrabią Leicesterem (niepokojąca rola Mateusza Rusina). Jest pewien rodzaj dyplomacji w próbach odnalezienia się w świecie pełnym sprzeczności, jest też duża doza sceptycyzmu. Tyle że, poszukując intencji czy może bardziej nawet czasami formy dla wyrażenia tych atrybutów swojej osobowości, Stenka korzysta ze środków aktorskich różnej proweniencji. Raz czysto realistycznych, innym razem jakby czysto formalnych. Oczywiście, jak zawsze u tej aktorki, jest to podparte wewnętrznym napięciem i takim rodzajem rozwibrowania, które bywa przejmujące, ale jednak wątpliwości, co do jakości samej roli, mogą się w tym przypadku pojawiać.  

fot. Krzysztof Bieliński/ Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , , , , ,