Recenzje

Wampir szczerbaty, a humor garbaty

O spektaklu „Noc wampira” w reż. Jana Naturskiego w Teatrze Współczesnym w Krakowie pisze Mateusz Leon Rychlak.

„Kto powiedział, że wampiry
nie są śmiechu warte?”
– Plakat filmu „Nieustraszeni pogromcy wampirów”

Spektakle kostiumowe są wdzięcznym przedmiotem dla każdego początkującego aktora, w końcu kostium, przebranie, maska – wszystko to leży u podstaw teatru. Za tą całą maskaradą powinien kryć się jednak głęboki sens, przemyślana fabuła i spójna dramaturgia (między innymi za to ceni się klasyczne przedstawienia Fredry, Moliera, Szekspira i twórców włoskiej komedii dell’arte). Sięganie po estetykę XIX-wieczną wydaje się w jakiejś mierze bezpiecznym zabiegiem, lecz wrażenie takie jest złudne. Spektakl „Noc wampira” w reż. Jana Naturskiego, który jest również autorem scenariusza, pozostawia naprawdę wiele do życzenia i przywodzi na myśl przedstawienie licealnego teatrzyku, m.in. właśnie przez zastosowanie tej estetyki.

Po raz pierwszy miałem okazję wybrać się do Teatru Współczesnego w Krakowie. Liczyłem, że zobaczę przestawienie innego rodzaju niż te oglądane dotychczas w mniejszych teatrach Krakowa. I nie zawiodłem się, gdyż po raz kolejny przypomniałem sobie radę „uważaj, czego sobie życzysz”. Odważne i szokujące spektakle, prezentowane np. w Teatrze Barakah czy Nowym Proxima, uderzają w obcą mi prywatnie poetykę i estetykę, jednakże pod kątem wykonania często trudno do czegokolwiek się przyczepić. Co można zarzucić ,,Nocy wampira”?

Gatunkowo spektakl zakwalifikowałbym zdecydowanie do konwencji realistycznego i okazjonalnie turpistycznego horroru. Celowo używam sformułowania charakterystycznego dla filmu z uwagi na fakt, że spektakl wykorzystywał (a raczej nadużywał) zaciemnienia, po którym nagle widzowie wrzucani byli w inną sytuację. Ten zabieg jest być może skuteczny w filmie, kiedy wystarczy zastosować cięcie i w mgnieniu oka obraz się zmienia. W teatrze opóźnienie w przearanżowaniu sceny, konieczne z punktu widzenia technicznego, rozbija napięcie, niemożliwe niemal do utrzymania przez 20 sekund oczekiwania w mroku na następną scenę. Tego typu zagranie skuteczne raz lub dwa, w chwilach naprawdę najwyższego napięcia całkowicie mija się z celem. Drugim nadużywanym rozwiązaniem, mającym prawdopodobnie w zamyśle twórców nadawać niepokojący i dynamiczny charakter zmianom akcji, było zastosowanie ostrych dźwięków. Gdy pojawia się bohater lub w chwili kiedy wypowiada ważną kwestię, w tle rozbrzmiewa groźny dźwięk. To pomysł tylko nieco bardziej subtelny niż wywieszenie tablicy ,,żart”, by wywołać śmiech podczas nagrywania talk-show.

Technikalia to jedno, natomiast aktorstwo to zupełnie inna para butów. Niestety i w tym przypadku nie było okazji by pochwalić twórców. Nie wiem, czy to kwestia umiejętności aktorskich czy też nieodpowiedniego prowadzenia i stawiania zadań, jednak kreacje aktorskie były – z braku lepszego określenia – wyjątkowo płytkie. Pomimo że fabularnie dotykają naprawdę głębokich problemów, które można ograć bardzo ciekawie i przejmująco (np. choroba psychiczna, nieślubna ciąża – przypomnijmy, że akcja spektaklu dzieje się w XIX wieku). Tymczasem bohaterowie wydają się być oderwani od swoich problemów, od wewnętrznego konfliktu, niefrasobliwi. Brak jakichkolwiek fabularnych czy aktorskich sygnałów, które kierowałyby myśli widzów na choćby ślad intrygi. Z kolei momenty, w których można by pochwalić się umiejętnościami aktorskimi, są zupełnie przegapione. Dzieje się to głównie w scenach rozgrywających się jako wyobrażenia bohaterów, kiedy pojawiają się postaci z koszmarów, romantycznych powieści grozy, których autorami są bohaterowie. Mamy tutaj wszędzie dość jednowymiarowe podejście: cierpienie-krzyk, strach-milczenie, potwór-jęk. Wprowadzenie bardzo widowiskowych scen przemiany w wilkołaka lub powołania do życia potwora Frankensteina pozbawione zostało bardzo prostych zabiegów zwiększających ich teatralną autentyczność. Ogrom cierpień w scenie przemiany w wilkołaka został ograny jedynie krzykiem, gdy aktor klęczał na środku sceny, cała gama możliwości aktorskich (drgawki, jęki, wizg, syczący oddech) została odrzucona. Z kolei scena z Frankensteinem miała potencjał zastosowania pracy z ludzką marionetką, nawet pojawił się odpowiedni rekwizyt przypominający krzyżak (wykonany, jak to w gotyckiej opowieści, z chrześcijańskiego krzyża i łańcuchów). Skupiono się na tym, aby wykorzystać wiele rekwizytów, kostiumy były często bardzo ciekawe technicznie, ale zabrakło w tym wszystkim wewnętrznej energii budowanej przez zespół aktorski.

I nareszcie rzekoma tragikomiczność przedstawienia. Humor w spektaklu, zapowiadany w jego opisie jako „ostry niczym brzytwa”, sprowadził się chyba jedynie do końcowego złamania konwencji i przełamania czwartej ściany, z ordynarnie zastosowanym na finał cytatem ze „Snu nocy letniej”. Użyto go w formie rozgrzeszenia za wszystkie niedociągnięcia aktorskie, reżyserskie czy choreograficzne. Gdyby tylko wypowiedzenie tego jednego zdania mogło zmienić wartość całego przedstawienia. Niestety, nie zmienia.

fot. mat. teatru

Komentarze
Udostepnij
Tags: ,