„Grochów” na podstawie opowiadania Andrzeja Stasiuka, pod opieką reżyserską Agnieszki Glińskiej, na Scenie Przodownik warszawskiego Teatru Dramatycznego – pisze Anna Czajkowska.
Spektakl „Grochów”, którego scenariusz napisał Łukasz Lewandowski na podstawie opowiadania Andrzeja Stasiuka, zrealizowany wspólnie przez Teatr Dramatyczny i Malabar Hotel, przypomina podróż – niezwykłą, zatrzymaną w czasie, w kadrze, punkcie na mapie, pocztówce z dalekiego kraju, uśmiechu przyjaciela, jego wydobywanych z mroków pamięci słów. Taką wędrówką jest życie, u kresu którego stoi nieuchronna śmierć. Stasiuk poświęcił „Grochów” zmarłemu przyjacielowi z lat dzieciństwa i młodości, towarzyszowi wspólnych eskapad tuż za próg, w kierunku wolności, wokół Grochowa, potem w Bieszczady i jeszcze dalej na południe, do Piranu i byłej Jugosławii.
Kameralna, surowa przestrzeń Sceny Przodownik wydaje się idealnie pasować do melancholijnych, bardzo emocjonalnych, niewielkich form teatralnych, wymagających skupienia, nasyconych liryzmem i poetycką prostotą. Marcin Bartnikowski, Marcin Bikowski i Łukasz Lewandowski wraz z Agnieszką Glińską, która objęła opieką artystyczną prezentowany spektakl, zapraszają widza do laboratorium czasu, w którym zgromadzili materiały, drobiazgi, bibeloty, a nawet kurz, by wiernie, niemal „na gorąco” odtworzyć minione. Z precyzją i dokładnością badaczy zbierają najmniejsze drobinki do sterylnych pojemniczków, dzięki nim wnikają w głąb pamięci, wspomnień, drążą i dociekają – „co się dzieje z czasem, który minął? dokąd odchodzą zdarzenia, które były naszym udziałem?”
Aby przenieść opowiadanie Stasiuka na scenę, zachować jego rytm, zatrzymywanie się wpół kroku, spoglądanie za siebie, przyglądanie się teraźniejszości odbitej w przeszłości, trzeba znaleźć sposób, formułę, która przemówi do widza. Trzej panowie w bieli, „laboranci”, może detektywi albo eksperymentatorzy: Marcin Bartnikowski, Marcin Bikowski z Malabar Hotel oraz Łukasz Lewandowski, radzą sobie z tym zadaniem znakomicie. W sterylnej, oświetlonej jasno sali, pośrodku której postawiono zasłonięty białym papierem stół, odbywa się badanie. Na stole zgromadzono mnóstwo większych i mniejszych przedmiotów, gadżetów kojarzonych z epoką PRL-u, budzących sentyment (u tych, którzy je rozpoznają) i uruchamiających wspomnienia. Oglądamy je w zbliżeniu, powiększone za pośrednictwem kamery, tu służącej za ogromny mikroskop. Obrazy rzucane na ekran z tyłu, z boku, na zasłonę stołu niemal bombardują zmysły, zmieniają się, nabierają magnetyzującej siły. Połączone ze słowami zapisanymi przez Stasiuka i interpretowanymi przez aktorów z niewymuszoną naturalnością, uruchamiają emocje, stają się melancholijne. Choć wypowiadane ze spokojem, dystansem, pozornie beznamiętnie (wybaczam nawet nieco irytujące, drobne przejęzyczenia), wnikają w głąb naszych własnych doświadczeń związanych z dzieciństwem, dorastaniem i śmiercią bliskich.
Opowieść zaczyna się od opisu rzeczy drobnych, tych bardzo zwyczajnych, wywodzonych z codziennych doświadczeń. To one najbardziej nas dotykają: siedzenie w autobusie marki Berliet, zapach skórki od chleba, pocztówka z Jugosławii, obrazek z Matką Boską Śnieżną, banknot czy plastikowy ludzik. Czasoprzestrzeń w opowieści zatacza krąg, a nawet wiele kręgów – bardzo precyzyjnie nazwanych, nakreślonych i porządkowanych dzięki mapie. Mówimy przecież o konkretnych miejscach na warszawskiej Pradze: „Garwolińską do końca i w prawo Makowską wzdłuż torów w stronę Olszynki. Czasami aż do samej lokomotywowni. W ciepłe dni przy ulicy, która przypominała wiejską drogę, siedzieli faceci i popijali (…). Tam się kończyło miasto. Dalej było królestwo kolei, chwastów i ogródków działkowych”. Andrzej Stasiuk oddaje specyficzny klimat tytułowego Grochowa, gdzie się wychował i dorastał ( jego „glinianek, psich wygonów, blaszaków, torowisk i całego tego badziewnego cudu”), a twórcy przedstawienia czynią praską dzielnicę jednym z ważniejszych bohaterów scenicznej opowieści. Stasiuk wspomina Plac Szembeka – targowisko, kościół, pocztę, skwer. Dzieciakom z podwórka nazwa wydawała się niemal magiczna: „przyszembeka” – cały ich świat. Dla niego i dla przyjaciela Grochów był „jak Brooklyn”, dawna dzielnica robotnicza Nowego Jorku. Obraz życia klasy robotniczej, opis fabryki, w której pracowali ojcowie, wujkowie jest niezwykle istotny w tej opowieści, bardzo plastyczny i… drastyczny. Zniewoleni przez ustrój, szarzy, zmęczeni pracownicy, stawali się „pokarmem” dla wszechpotężnej maszynerii. Bladym świtem wyruszali do pracy w fabryce, by codziennie rezygnować z wolności, znikać w żarłocznej paszczy bram. Potem odpoczywali przy torach, zapatrzeni w pociągi i szyny, z butelkami w ręku. Niezmiennie, każdego dnia tak samo. A obok tego wspomnienia zapachu chleba z pobliskiej piekarni, smak niedzielnych tłustych pączków – to, co stanowiło kwintesencję dzieciństwa na Grochowie. Czy ta rzeczywistość istnieje? Można przywrócić obraz zapisany w pamięci? Dowodem na prawdziwość wspólnie odkrywanych miejsc, poszukiwania wolności i jej doświadczania, przekraczanie granic – by wyrwać się z ciasnoty PRL-u – są wspomnienia podróży. Wspólna droga, podróż do odległych punktów zaznaczonych na mapie, zaczynała się tuż za progiem. Zamknięta teraz w starych banknotach, fotografiach i pocztówkach. I komputerowych obrazach z satelity albo ulicach wyszukiwanych dzięki Google Maps – tak teraźniejszość łączy się z przeszłością. Zmysłowość prozy Stasiuka oddają aktorzy poprzez obraz i plastyczność scenografii opartej na rozrzuconym zbiorowisku przedmiotów, które ożywają dzięki słowom, muzyce, grze światłem. W krótkich i dłuższych monologach, najważniejsza postać przyjaciela prawie nie występuje – zaciera się, zastępowana przez opisy wspólnych eskapad, drobnych, pozornie nieistotnych wydarzeń i zapamiętane ulotne wrażenia. Jednak odtwarzanie minionych chwil, zanurzanie w przeszłości nie zapełnia pustki, którą przynosi śmierć. Utrata bliskiej osoby to początek bolesnej samotności, nieprzemijającej tęsknoty i żalu. Po śmierci przyjaciela nic już nie będzie takie samo – nie może być. I właśnie o tym jest „Grochów”.
Mimo „pseudonaukowej” stylizacji, drobiazgowości opisów, dramaturgii opartej na grze przedmiotami dostępnymi na wyciągnięcie ręki, spektakl jest jak sen albo jak podróż w głąb siebie, własnych traum, obaw i nigdy niemilknących strat. Tęsknota za przeszłością ma swe odbicie w teraźniejszości, ale rozdźwięk między tym, co dziś a retrospekcjami narasta w miarę trwania opowieści. Bezsilność wobec śmierci, jej wszechpotężna obecność, z zachowaniem dystansu, lekkiej ironii, staje się rodzajem medytacji nad jej nieuchronnością. „Przechodziło ci w ogóle przez myśl, że umrzesz? Albo że ja umrę? Że kiedyś będziemy patrzeć, jak nas zakopują albo wkładają do pieca? Że tylko to będziemy mogli dla siebie zrobić? Tylko patrzeć?”. Bezradność, gdy odchodzenie staje się rzeczywistością, utrata przyjaciela i pustka, której nie da się zapełnić przenika cały spektakl. Obraz, bardzo osobisty w swej emocjonalności pozostaje jednak wstrzemięźliwy, bez niepotrzebnych łez, nadmiernego roztkliwiania. Trochę surowy, a dzięki temu uniwersalny. Z pewnością inaczej odbierają go młodzi, którzy lata 60., 70. znają tylko z opowieści, a ich pamięć zgromadziła jeszcze niewiele w porównaniu z rówieśnikami Stasiuka. Ale przecież każdy z nas ma swój „Grochów” – punkt wyjściowy na mapie podróży zwanej życiem, z którego wyruszamy ku przemijaniu, ku śmierci i do którego wracamy – zawsze, uparcie.
Fot. Krzysztof Bieliński
Anna Czajkowska – pedagog, logopeda dyplomowany oraz trener terapii mowy. Absolwentka Pomagisterskiego Studium Logopedycznego Uniwersytetu Warszawskiego, a także Podyplomowych Studiów Polityki Wydawniczej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z wydawnictwami edukacyjnymi (Nowa Era, Edgard) oraz portalem babyboom.pl, dziecisawazne.pl i e-literaci. Instruktor metody PILATES. Recenzje teatralne pisze od 2011 roku.