O spektaklu ,,Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie pisze Mateusz Leon Rychlak.
,,Wesele, wesele, u braciszka mego!
Dawnom Ci ja, dawno wyglądała tego!”
– Ludowa pieśń weselna
Całkiem niedawno w ramach spektaklu ,,Proszę Państwa, Wyspiański umiera” w reż. Agaty Dudy-Gracz padło pytanie, nad którym zastanawiają się liczne umysły, mianowicie: o czym tak naprawdę jest ,,Wyzwolenie”? Podobne pytanie już w domyśle pojawia się przy spektaklu ,,Wesele” w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, którego premiera miała miejsce w 123. rocznicę premiery przygotowanej przez Stanisława Wyspiańskiego.
Warto przy tej okazji na chwilę pochylić się nad kwestią percepcji przedstawień sztuk związanych głęboko, choćby za pośrednictwem szkolnych lekcji języka polskiego, z mentalnością w zasadzie każdego użytkownika naszego rodzimego języka. Zwykle towarzyszą nam dwie drogi, pierwsza z nich to zupełne uwspółcześnienie, opowiedzenie historii w sposób dramatycznie odbiegający od pierwotnego zamysłu chronologicznego i językowego autora. Takim spektaklem jest m.in. ,,Halka” w reż. Anny Smolar w Starym Teatrze w Krakowie, gdzie odchodzi się niemalże w całości od warstwy tekstowej i pozostawia jedynie bohaterów snujących streszczenie fabuły. Drugą możliwością jest wierna adaptacja, jedynie częściowo pozwalająca na delikatne skróty czy cięcia. Ten drugi sposób ma w sobie bardzo wiele z epigońskiego naśladownictwa czy wręcz próby skopiowania pierwotnego efektu, ale zarazem wymaga kunsztu, aby nie przywoływać takich negatywnych skojarzeń jak powyżej opisane. Pierwszy sposób natomiast często stanowi przerost formy nad treścią, próbę filozofowania poprzez tekst, nadpisywania nowej opowieści nad tą, którą pozostawił dramatopisarz. Czy grzechem jest tworzenie adaptacji wywracających wyobrażenie na temat dzieł literackich? Grzechem jest robić to źle, co zdarza się nader często, ale nie w przypadku tego, co zaserwowała Maja Kleczewska.
Mam nadzieję, że nie wzbudzę oburzenia, jeśli napiszę, że spektakl ,,Wesele” wybrał drogę umiarkowaną w formie pomimo brutalizmu, jaki jest prezentowany na scenie. Autorskie piętno Mai Kleczewskiej wyraźnie rozgraniczyło to, co jest zaczerpnięte z Wyspiańskiego, od tego, co wniosła samodzielnie, oraz od tego, co jest połączeniem analizy tekstu i własnej wrażliwości artystycznej. Pozwoliło to stworzyć niezwykłą atmosferę, groźną, niestabilną, zarysowaną raz delikatnym pociągnięciem pędzla, to znowu ostrym kolorytem krwi.
Fakt, że wybrano w pewnym sensie drogę środka, zasygnalizowano już od początku przez scenografię, wrzynającą się długim pomostem w widownię, dzieląc ją na dwie części, budując podświadomy konflikt związany z tym, że my tu, a oni tam, niezależnie od tego, kim ,,my” czy ,,oni” jesteśmy. Z drugiej jednak strony cała widownia jest przybliżona do tego, co dzieje się na scenie. Zbudowanie jednej bariery osłabia inną, szklaną ścianę zasypuje przepaść, w której do dziś w operze siedzi orkiestra. Reszta scenografii projektu Małgorzaty Szczęśniak pozbawiona jest za to wyraźnego symbolizmu, drewniana podłoga, bielone ściany, krzyż i obraz Matki Boskiej, klasyczne meble, kotwica dla realnej części fabuły, tej, w której ludzie są tylko ludźmi. Wyjątek stanowi jedynie chwila wejścia w drugi akt ,,Wesela”, przeprowadzony płynnie poprzez odwrócenie ścian, które stają się ciemnobrązowe lub czarne (w zależności od oświetlenia) i nadają nierealną głębię zapowiadającą przyjście zjaw.
Wiele zaskoczeń przyniosły też poszczególne postaci. Pan Młody (Mateusz Bieryt) czy Panna Młoda (Martyna Krzysztofik) są może nie do końca wajdowscy, to z całą pewnością nie odkrywają nowych przestrzeni, po staremu są tymi dwoma połówkami z zupełnie różnych światów, bez większego znaczenia. Z kolei Rachel (Agnieszka Przepiórska) wprowadza znacznie więcej fermentu. Jej postać urasta zdecydowanie do rangi wyższej, niż można by się spodziewać podczas lektury ,,Wesela”. Silnie podkreślono odrębność tej postaci – zwłaszcza w chwilach, gdy próbuje stać się częścią grupy, obsada zamiera, pojawia się niepokojąca muzyka zamiast radosnej ludowej przygrywki, a Rachel próbuje włączyć się w taniec, wydając z siebie niezrozumiałe dla otoczenia okrzyki w języku jidysz. Na twarzach bohaterów pojawia się przerażenie, Rachel przerywa i dopiero wtedy wszyscy wracają do poprzedniego stanu, jakby nigdy nic. Szokujące? Odległe? Czy aby na pewno?
Słowa uznania należy wypowiedzieć także pod adresem kreacji Gospodarza (Juliusz Chrząstowski), który początkowo nie bierze udziału w akcji, dogląda, dba o gości, dolewa im, zagaduje, pilnuje porządku w sali weselnej. Drugi plan został dopracowany w najwyższym stopniu. Całość akcji dzieje się na oczach widowni, sceny nie są podzielone wyraźnie, a płynnie się ze sobą przeplatają – w jednej chwili uwaga skupiona jest na stole biesiadnym, w następnej pomiędzy tańczącymi. Aktorzy nie zamierają, nie wycofują się, gdy skończą swoją kwestię, są nieustannie obecni, budują atmosferę i w każdej chwili są gotowi wkroczyć, przeszkodzić lub stworzyć tło dla następnego segmentu.
Najbardziej jednak od tego, co można w obrębie wystawiania Wyspiańskiego określić jako normę (o ile coś takiego jak norma w przypadku Wyspiańskiego w ogóle istnieje), odbiegają zjawy, choć nie wszystkie. Widmo (Marcin Sianko) i Szela (Marian Dziędziel) zostały raczej wiernie odwzorowane. Za to Stańczyk (Krzysztof Głuchowski) oraz Hetman (Andrzej Grabowski) to postaci uzupełnione o kilka nowinek technicznych (w rozmowie ze Stańczykiem dziennikarz – Rafał Szumera – korzysta z reporterskiego mikrofonu, natomiast Hetman rozmawia ze ,,sztabem moskiewskim” przez złotego smartfona), ale również ich zachowanie pełne dezynwoltury w przypadku Hetmana oraz kpiarsko-błazeńskie w przypadku Stańczyka (przyzwyczajeni jesteśmy raczej do wizji Stańczyka frasobliwego z obrazów Matejki) buduje nowy wymiar odbioru treści. Jako niespodziewana postać jawi się Wernyhora. Maja Kleczewska już w swoich ,,Dziadach” pokazała, że potrafi powierzać rolę męską kobietom i daje to wynik poruszający serca oraz… kuratoria i urzędy wojewódzkie. Tym razem obyło się bez ingerencji władz z zewnątrz, za to Anna Syrbu (ukraińska aktorka znana z roli w ,,Znachorze” w Teatrze Słowackiego), niosąca wieści z Ukrainy, budziła naród do działania… Jeśli, Drodzy Czytelnicy, chodzą wam teraz ciarki po plecach, to nie jesteście odosobnieni w tym wrażeniu. Po raz kolejny odniosę się do pewnego trójpodziału w kształtowaniu narracji spektaklu, ponieważ trzecią, najbardziej naznaczoną autorską rysą w zespole zjaw jest Rycerz (Tomasz Wysocki), żądny krwi, ubrany w polski mundur z okresu dwudziestolecia i II wojny światowej, rozstrzeliwujący Żydów na oczach widowni – wśród rozstrzelanych znajduje się Żyd (Tadeusz Zięba), ojciec Rachel. Znaczenie tej sceny jest w pełni stworzone przez autorkę spektaklu, dlatego trudno mi znaleźć dla niej właściwe wyjaśnienie.
I wreszcie finał, ostatni segment spektaklu, końcówka trzeciego aktu, która jest skrócona o jakieś 15-20%. Powoli bohaterowie zaczynają się orientować, co mają uczynić, jakie działanie podjąć, gdy nastaje świt, i w obliczu tego świtu zastygają. Wpada Jasiek (Antek Sztaba), którego rozmowa z Chochołem w zasadzie nie następuje, zastyga wraz z wszystkimi na pomoście. Następuje seria wizualizacji przedstawiających dymiące budynki, bohaterowie opuszczają w milczeniu miejsce akcji wyjściem dla widzów, a na scenie odbywa się chocholi taniec, przekraczający wszelkie wyobrażenia. Aktorka w roli Chochoła miota się spazmatycznie, targana konwulsjami, pada, podnosi się, pada i znów, żeby ostatecznie wyrwać sobie ociekające krwią serce. Staje na wspomnianym przed chwilą pomoście, w centrum pomiędzy publicznością, unosi w dłoni wiecheć słomy, zapala go i zbliża do serca. Koniec.
Szokujące? Brutalne? Awangardowe? Znalezienie odpowiednich słów jest trudne. Gdy wychodziłem ze spektaklu, zupełnie zamilkłem, nie mając ochoty na rozmowy czy komentarze, przytłoczony tym, co miałem okazję zobaczyć. Nadal trudno jest mi ocenić, co dokładnie finałowa scena miała oznaczać, dlaczego było w niej tyle autoagresji, turpistycznego brutalizmu. Być może nigdy nie odpowiem sobie na pytanie, a może to wyzwanie podejmiesz Ty, Drogi Czytelniku? Poszukasz odpowiedzi na pytanie, o czym jest ,,Wesele”?
fot. Bartek Barczyk