O spektaklu „Upiór w kuchni” Patricka G. Clarka w reż. Tomasza Sapryka w Teatrze Kamienica w Warszawie pisze Robert Trębicki.
„Upiór w kuchni” to spektakl znany przede wszystkim z Teatru TV i legendarnej roli Ireny Kwiatkowskiej. Dzisiaj dramat Patricka G. Clarka jest w repertuarze Teatru Kamienica. Najogólniej można by powiedzieć, że to przedstawienie z gatunku tych zrealizowanych poprawnie, czyli poprawnie zagranych, poprawnie wyreżyserowanych, takich, które w trakcie oglądania przywołują jednak myśl: czy coś by się złego stało, gdyby mnie tu dziś nie było?
Zdecydowany nadmiar elementów scenograficznych, na niewielkiej przecież scenie Teatru Kamienica, przeszkadza nie tylko w odbiorze spektaklu, ale i – mam wrażenie – nie pozwala na większe rozwinięcie skrzydeł aktorom. Mamy zatem malutką kuchnię, gdzie zbyt duży stół nie pozwala w wiarygodny sposób zginąć Marcinowi Trońskiemu, malusieńki pokój do wynajęcia, gdzie dwóch facetów nie ma gdzie butów i parasola zmieścić, z przykrością też patrzę jak dwumetrowy Maciej Wierzbicki zaczepia głową o dekoracje, mamy wreszcie pokój właścicielki pensjonatu, którego nie widać z prawej strony widowni. Wiem, że pokój tam jest, że coś w nim się dzieje, ale nie za bardzo orientuję się o co chodzi, patrząc z miejsca w piątym rzędzie. I w tych malusieńkich przestrzeniach aktorzy muszą dokonywać ekwilibrystycznych cudów, by swoje zachowania w jakikolwiek sposób uprawdopodobnić . Widzimy zatem mocne przerysowanie postaci, czasem wręcz groteskowe, satysfakcji nie daje też przewidywalność tego, co się w każdej chwili może wydarzyć.
W historii pensjonatu roi się od sprytnych morderstw, których nikt nie potrafi rozwikłać. Goście giną w nieznanych okolicznościach, tyle, że nie wiemy z jakiej przyczyny. W końcu, po długich latach, rozwikłania sprawy dokonuje specjalnie przysłany detektyw – w tej roli Sławomir Orzechowski. Tyle, że dość szybko sam umiera. Taka karma, a może klątwa pensjonatu? Nie wiem, bo ta nagła śmierć jest tak nieprawdopodobnie groteskowa, że przestaje się w ogóle myśleć nad sensem całego przedstawienia. Widz zdaje się od początku wiedzieć kto zabija, a nawet domyślać się dlaczego. Powód jest prosty – kasa! Tylko dlaczego publiczność musi o tym wiedzieć już od pierwszych chwil przedstawienia. Tak, jak wspomniałem już wcześniej, wszystko jest poprawne, tyle, że bez fajerwerków i odrobiny magicznej iskry, która pozwoliłaby bezboleśnie wejść w świat tego przedstawienia. Ogląda się to bez żadnych emocji. Czasem człek się uśmiechnie, bo rzucą niezłym żartem, sytuacyjnym dowcipem, jednak duża część tego, co się dzieje na scenie nie skłania do nadmiernej wesołości.
Maria Pakulnis i Andżelika Piechowiak grają w tym dramacie pierwsze skrzypce, ale są tak scenicznie „zaborcze”, że pozostałe postaci mogliby zagrać aktorzy bez wielkich nazwisk; naprawdę, nic by to w odbiorze przedstawienia nie zmieniło. No, może jedynie Sławomir Orzechowski dorównuje obu paniom, ale niewiele z tego tak naprawdę wynika.
Oczywiście, jest to spektakl bez wątpienia sympatyczny, tyle, że w moim przekonaniu za grzeczny i zbyt uładzony, a Teatr Kamienica z reguły opuszczałem z poczuciem dobrze spędzonego wieczoru. Natomiast „Upiór w kuchni” plasuje się w skali spektakli zaledwie przyzwoitych, bezpiecznych, lecz kompletnie nijakich. Szkoda, bo na pewno walka Emiliana Kamińskiego o przetrwanie jego teatru zasługuje, by spektakle z Kamienicy pozostawały w pamięci na dłużej. Jednak jestem zwykłym widzem i nie mam zamiaru zakłamywać rzeczywistości. Może stąd to rozczarowanie, że nastawiałem się na zabawną komedię, a dostałem przewidywalny kryminał? Ale idźcie Szanowni Państwo i sprawdźcie sami, może jednak się mylę?