Recenzje

widz_trebicki(nie)poleca: „40-latek. Warszawski musical”

O spektaklu „40-latek. Warszawski musical” wg scenar. i w reż. Joanny Drozdy w Teatrze Rampa w Warszawie pisze Robert Trębicki.

Inżynier Karwowski spóźnił się do pracy i aby nie podpaść przełożonemu „wymyśla” historyjkę, że pojedzie wystąpić na festiwalu piosenki w Opolu – no i to by było na tyle intrygujących pomysłów, które mogłyby w nieco nostalgiczny sposób spojrzeć na lata, kiedy serial „Czterdziestolatek” Jerzego Gruzy w 1975 roku pojawił się w Telewizji Polskiej. Tymczasem autorka scenariusza zamiast pociągnąć ten wątek w kierunku spójnej i interesującej strategii dramaturgiczno-inscenizacyjnej, serwuje nam historię mocno przegadaną, ze strzępami różnych skojarzeń mających nawiązywać do fimu, mnoży rozmowy na wiele tematów (patriarchat, feminizm…. i czego tam jeszcze nie ma), z których jednak tak naprawdę niewiele wynika. A zatem dojmująca NUDA Panie Inżynierze… I co ma do rzeczy w tym wszystkim fakt, że Joanna Drozda jest córką znanego satyryka, komika i standupera. Nijak nie pojmuję.

Muszę przyznać, że niełatwo ogląda się „musical”, w którym głównie rozprawia się o wszystkim i o niczym, a pierwsza musicalowa piosenka pojawia się dopiero po godzinie trwania spektaklu. Wcześniej pojawiają się jakieś śpiewane skrawki, ale na prawdziwy musicalowy numer z zespołem i układem choreograficznym (od razu dodam, że choreografia nie należy w tym przypadku do szczególnie wyszukanych, chyba że chciano nawiązać do siermiężnych lat 70.) trzeba czekać tak naprawdę aż do finału I aktu. W drugiej części przedstawienia jest już nieco lepiej, ale publiczność najbardziej intensywnie reaguje dopiero na składankę przebojów z Opola. Tyle że nawet legendarna „Małgośka” Maryli Rodowicz wychodzi tercetowi aktorek nadzwyczaj słabo, w dodatku gdybym nie znał tekstu nie wiedziałbym o czym panie śpiewają. Nie inaczej jest z pozostałymi utworami wokalnymi, które mogły być naprawdę ciekawe, bo jest w nich dużo zmian tonacji i tempa, ale gęstość tekstu, głośność „orkiestry” i kłopoty z mikroportami powodują, że do sensu niektórych kawałków trudno się dokopać. Marcin Januszkiewicz w roli głównej, dzięki swoim znakomitym umiejętnościom wokalnym i kolorystyce głosu, przyćmiewa całą resztę występujących artystów, a przecież nie o to chodzi w zbiorowym śpiewie i scenach ansamblowych.

Z przykrością patrzyłem na telewizyjno-kabaretowe wystąpienia aktorki i jednocześnie reżyserki Joanny Drozdy w roli Kobiety Pracującej – takie wrażenie, niestety, pozostawiają jej rozmowy z widownią i próby wygłaszania jakichś feministycznych „mądrości”, że o pokazie tańca erotycznego nie wspomnę… Drżę na samą myśl, że w tę rolę będzie musiała w dublurze wcielić się Natalia Kujawa – jedna z najbardziej utalentowanych aktualnie aktorek musicalowych.

Trudno też powiedzieć coś dobrego o postaciach, albowiem z doktora Karola (Arkadiusz Brykalski)  zrobiono erotomana, z inżyniera Gajnego (Piotr Furman) tępaka, a Maliniak wypadł bardzo dobrze jedynie w świetnym wykonaniu piosenki „Cham na prezydenta”, na głos i banjo w stylu Stanisława Grzesiuka, bo oprócz tego Krzysztof Godlewski do zagrania ma tu niewiele.

Na scenie widzimy malucha 126p, który z uwagi na częstotliwość pojawiania się jest największą atrakcją tego „warszawskiego musicalu”, co oznajmiają już w samym podtytule jego twórcy. Mamy również trzepak i on jest jeszcze większą ciekawostką scenograficzną, bo stoi w tyle sceny przez cały spektakl i pewnie dlatego doczekał się na swój temat osobnego songu. Jest też kilka innych kłopotliwych numerów, ale nie będę się już pastwił nad autorami tego mało wysublimowanego dzieła. Tym bardziej, że fala entuzjastów tego przedsięwzięcia dopieszcza go z każdej możliwej strony.

Jedno trzeba przyznać – Michał Głaszczka świetnie wykorzystał obecny stan remontu Trasy Łazienkowskiej i na prezentacjach video widzimy autentyczną budowę bez żadnego koloryzowania. Są jeszcze inne, całkiem interesujące projekcje video, choćby te nawiązujące do Polskiej Kroniki Filmowej, czy sen inżyniera Karwowskiego, ale tu spoilerować nie wolno…

Mało tych pozytywów znajduję, a mając w pamięci poprzednie spektakle Joanny Drozdy, choćby „Piplaję” w warszawskim Teatrze Syrena czy „Hotel Ritz. Musical” w Białostockim Teatrze Lalek (tutaj dodanie „białostocki” miało by chyba większe uzasadnienie), czuję się  mocno rozczarowany, co nie znaczy, że nie będę czekał na jej kolejne musicalowe realizacje, choć może warto by było zastanowić się nad tym, czy ilość podejmowanych zadań przy jednym tytule nie jest zbyt duża.

fot. mat. teatru

Komentarze
Udostepnij
Tags: , , ,