O spektaklu dyplomowym „Alaska” Konrada Hetela w reż. Radka Stępienia, studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie, pisze Robert Trębicki.
Dziwnie opuszczony szpital, tajemniczy brak personelu, aborcja, eutanazja, religia… – wydawałoby się, że to tematy mogące być materią dla całkiem niezłego spektaklu. I do przeżycia i do myślenia, niczym mroczny, życiowy thriller.
Niestety, kolejny raz, ale to już chyba mało chlubna tradycja premier na małej scenie Akademii Teatralnej, dostajemy spektakl, któremu w mojej opinii bliżej do aktorskiej błazenady i do poetyki głupawych kabaretów niż do prawdziwej teatralnej sztuki. Tyle że, można by się zastanawiać na ile jest to wina samych wykonawców, a na ile widowni, która reaguje śmiechem, ba, wręcz entuzjastycznie pęka ze śmiechu przy byle jakiej okazji, często w momentach zupełnie do takich reakcji nie nastrajających. Ot, choćby wtedy, kiedy Maciej Czerklański, jako przyjaciel głównego bohatera, bluzga niemiłosiernie, jednocześnie, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, nawołuje do zmiany eutanazyjnej decyzji. Czy w sytuacji, kiedy Hubert Łapacz zdziera sobie gardło podczas sceny egzorcyzmów lub gdy wychodzi kilkakrotnie „na stronę”, co zawsze publiczność kwituje niepohamowaną radością.
Czytam, że scena egzorcyzmów to dla Rafała Turowskiego i Przemysława Guldy najlepsza scena tego dyplomowego spektaklu. Cóż, jako zwykły widz, mam odmienne zdanie, bo i ta sekwencja utonęła w szaleństwie rozbawienia na widowni. Czytam również, ku mojemu zdziwieniu, że wszystko w tym przedstawieniu zostało przez młodych aktorów świetnie zagrane. Powiem szczerze, że ani Kaja Zalewska, ani Maria Janczewska, ta druga jako skruszona katoliczka zbudowana z samych stereotypów, absolutnie mnie do swoich ról nie przekonały. Podobnie jak Piotr Napierała, który został chyba ulubieńcem publiczności, bo im ona głośniej wiwatuje, a nawet gwiżdże, tym on w roli „światowego” lowelasa coraz bardziej przyciska gaz do dechy. Wszystko to razem nie jest łatwe do strawienia, albowiem można odnieść wrażenie, że aktorzy, zamiast grać swoje role wypracowane w trakcie prób z reżyserem, próbują zadowolić swoich kolegów i koleżanki siedzących na widowni. Być może dlatego na „Alasce” czułem się bardziej widzem w kabarecie niż w teatrze. Ciekawi mnie zatem, jak by ten spektakl wyglądał, gdyby to nie studencka brać zdominowała premierową publiczność. Piszę o tym zjawisku już chyba któryś raz, a na samym przedstawieniu miałem wręcz ochotę zapytać studenta siedzącego za mną, co go tak nagle rozbawiło, że przerywa scenę, skupienie i kompletną ciszę swoim głośnym rechotem. Tym razem jeszcze tego nie zrobiłem, ale przy kolejnej okazji, kto wie. Pewnie się narażę na ostracyzm, ale spróbuję.
Na samym końcu, przy owacjach połowy sali, wywołano na scenę reżysera, Radka Stępnia, który, schodząc z niej, gniewnie rzucił: „To nie jest premiera”. „To co!” – odpowiedzieli aktorzy. No właśnie panie reżyserze. To co? Domyślam się, że miał to być moralitet podlany sosem oniryczno-surrealistycznym, ale wyszło, niestety, żałośnie i mocno kabaretowo. Szkoda, i piszę to z ogromnym smutkiem, ale i zażenowaniem.
fot. Zuzanna Mazurek / mat. teatru