O spektaklu „Berek, czyli upiór w moherze” Marcina Szczygielskiego w reż. Ewy Kasprzyk w Teatrze Gudejko pisze Robert Trębicki.
Nie jestem jasnowidzem, ale po piętnastu minutach spektaklu już wiedziałem jak ta opowieść się skończy. Zresztą pewnie nie tylko ja. „Berek” składa się bowiem z samych stereotypów i choć z założenia ma te stereotypy wyśmiewać, to czerpie z nich pełnymi garściami i bez nich pewnie nie posiadałby żadnej siły rażenia. Ale zacznijmy od początku. Fabuła jest pewnie wszystkim dobrze znana, bo utwór Szczygielskiego był wiele lat grany kompletami w Teatrze Kwadrat.
Przypomnę tylko, że bohaterką jest starsza pani, emerytowana bufetowa Anna; chodzi w szlafroku, przerażającym makijażu i rozdeptanych kapciach, dba wyłącznie o religię i jedyną córkę Małgosię, zaś wyzwiskami, głośnymi modlitwami i stukaniem w kaloryfer reaguje na hałasy za ścianą, bo tam mieszka i bawi się rockandrollowo, słuchający modnego techno Paweł, który uprzykrza życie sąsiadce jak tylko może. Kobieta ma dodatkowy powód do niechęci wobec sąsiada, bo dla niej wyrocznią jest to, co mówią w telewizji i w jej ulubionym radiu z Torunia, więc w złości zatyka dziurki w zamkach, a na drzwiach mężczyzny pisze „pedau”. Pewnego dnia pani Anna łamie nogę na schodach i wtedy jedyną osobą przychodzącą do niej z pomocą jest właśnie sąsiadujący z nią gej, czyli Pawełek. Myślenie Anny powoli zaczyna się zmieniać, wręcz zaprzyjaźnia się z młodym sąsiadem i odmienność seksualna w niczym jej już nie przeszkadza, ba, nawet wybiera się razem z nim i jego życiowym partnerem na różową paradę w środku miasta. I w ten sposób zostają przyjaciółmi. Oczywiście dochodzą do tego jeszcze wątki choroby (w domyśle Aids), permanentnego żalu córki do matki, czy po prostu zwykłej tolerancji do osób „innych”. Ale szczerze mówiąc są to tematy ledwie znaczone, więc pewnie nawet pozostaną niezauważone przez sporą część oglądających.
Aktorsko broni się to bardzo mocno, bo Ewa Kasprzyk (grała również tę rolę w Kwadracie) tworzy wspaniale przerysowaną postać upiornego, bezrefleksyjnego „moherowego beretu”. Wszystkie opowieści o starych dobrych czasach czy skargi na czasy dzisiejsze, z wplecionymi odnośnikami do najbardziej bieżących wydarzeń, brzmią autentycznie i chwilami wzruszająco. Jej teksty podszyte są żalem, pretensją do upływającego czasu i tęsknotą nie tylko za tym, co było kiedyś, ale przede wszystkim za młodością. Jest to tak znakomicie i absorbująco zagrane, że w zasadzie pozostałe postaci nie istnieją, a gra aktorów nie przebija się przez opowieści, komentarze i bon moty głównej bohaterki. Antoni Pawlicki, Kamil Kula i Joanna Jarmołowicz nawet przez moment nie są w stanie zaistnieć na scenie w takim wymiarze, jak Ewa Kasprzyk.
„Berek…” mógłby być spokojnie monodramem, a Ewa Kasprzyk mogłaby poprzestać na wspominaniu pozostałych bohaterów. Tak jak to robi choćby w „Shirley Valentine” Krystyna Janda rozmawiając ze ścianą Fakt, że nie mógłbym wtedy zobaczyć gołych pośladków Antoniego Pawlickiego, które wywołały ku mojemu zdumieniu największy aplauz na widowni. Ale ja zapewne przeżyłbym ten fakt bezboleśnie.