O spektaklu „Czarny Szekspir” Jacka Mikołajczyka w reż. autora w Teatrze Syrena w Warszawie pisze Robert Trębicki.
To przedziwny, aczkolwiek niezwykle ciekawy pomysł na historię o aktorze, który z powodu koloru skóry nie mógł grać ról szekspirowskich, o których marzył. Spotyka się z niechęcią „innych ludzi” i to wcale nie dlatego, że brakuje mu umiejętności aktorskich. A przecież nie urodził się w Afryce. Tyle że ten fakt zdaje się nie mieć dla oceniających żadnego znaczenia. Spodziewałem się zatem, że na scenie zobaczę jego walkę z tymi, którzy stają przeciwko niemu, bo nie akceptują jego pochodzenia.
Tymczasem spektakl w Syrenie swoją nijakością potwornie mnie znudził i rozczarował. Nie widziałem żadnych powodów, bym musiał się korzyć przed światowym niewolnictwem czy zastanawiać się nad narodowym udziałem w gnębieniu Murzynów. Ira Aldrige ma swoje krzesło w teatrze szekspirowskich sław, niestety, ze spektaklu nie dowiemy się dlaczego. Przewodnim wątkiem widowiska staje się bowiem rewolucja, podobno kulturalna. Z zażenowaniem oglądam czerwone flagi z czarną pięścią rodem z chuligańskich zamieszek Black Lives Matter, z niedowierzaniem słyszę ze sceny okrzyk „gierojom sława”, przed którymi mój dziadek uciekał z Wołynia, widzę jakieś próby przekazania rewolucyjnych motywów dla podjęcia ulicznych zamieszek, ale wszystko to jest w moim przekonaniu mocno miałkie, nijakie i jakby kompletnie wyimaginowane. Nie dowiemy się za wiele na temat tego, jak wyglądały naprawdę losy Iry Aldridge’a w kraju nad Wisłą, bo przecież w tym, że zainteresował się w Łodzi czyjąś żoną, nie ma niczego szczególnego, taki proceder uprawiał podczas występów w całej Europie. Czy nie ważniejsze było to, że jego pogrzeb zgromadził kilka tysięcy ludzi? Ale tego ze spektaklu się nie dowiemy, bo najważniejsza jest rewolucja i zaciśnięte pięści. Odniosłem wrażenie, że tym razem poprawność polityczna przerosła sceniczne sensy towarzyszące wydarzeniom zawartym w spektaklu i zawiodła, w jednej osobie reżysera i autora, na manowce.
Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego tak się stało tym razem, albowiem dotychczasowe przedstawienia widziane na Litewskiej (no może poza „Kajko i Kokosz. Szkoła latania”) to były prawdziwe wydarzenia, zachwycające feerią barw, wokalnymi fajerwerkami, cudowną rozrywką, którą niosła udana dramaturgia, świetna muzyka i dobre aktorstwo. W „Czarnym Szekspirze” jedynym przyciągającym uwagę aktorsko-wokalnym punktem jest Przemysław Glapiński, który nawet walcząc z zakłóceniami technicznymi potrafił utrzymać przez dłuższą chwilę w ryzach sceniczne wydarzenia. Niestety jego rewelacyjnie zaśpiewany song nie jest w stanie przykryć niedoskonałości wokalnych reszty zespołu, i to zarówno tytułowej postaci, w którą wciela się Mikołaj Woubishet, jak i zespołu żeńskich rewolucjonistek. Tych potknięć intonacyjnych podczas premiery było naprawdę sporo. I nie zdołały ich zrekompensować ani ciekawie pomyślane kostiumy Katarzyny Adamczyk, ani też udana scenografia Grzegorza Policińskiego.
fot. Krzysztof Bieliński