O spektaklu „Depesze” w reż. Błażeja Biegasiewicza w Teatrze Rampa w Warszawie pisze Robert Trębicki.
Jako dzieciak byłem w subkulturze „metalowców”, długowłosych małp z wizerunkami trupów na koszulkach, w dżinsowych podartych katanach, pasach z ćwiekami i milicyjnych butach. I powiem szczerze, że nie bez przyjemności grupowo ganialiśmy eleganckie dzieciaki w skórzanych kurtkach, z modnymi charakterystycznymi fryzurami, które w jakiś niezrozumiały dla nas wtedy sposób kochały tylko jeden, jedyny zespół: Depeche Mode. Osobiście nie chciałem słuchać zespołu z nie mojej grupy muzycznych zainteresowań, ale zawsze – czy to na liście przebojów trójki, czy w wieczorze płytowym na dwójce – te dźwięki do mnie trafiały i jakimś cudem zostawały w głowie. Skąd to wiem? Bo na obejrzanym właśnie spektaklu dedykowanym tej grupie znałem prawie wszystkie piosenki, a naprawdę nie pamiętam czy kiedykolwiek świadomie wrzuciłem jakąś płytę DM, tak żeby jej po prostu sobie posłuchać. Zrobiłem to dziś, po znakomitym spektaklu „Depesze” – to wykonawcy zmusili mnie do tego, bym po powrocie do domu podtrzymał jeszcze dobre emocje i znakomity humor. I słucham. Na początek „Music for The Masses”… i już wiem skąd te czerwone megafony na głowach depeszowych tancerzy.
Pierwsza część spektaklu jest bardziej opowieścią z dziwnymi postaciami, ludźmi poruszającymi się bardzo mechanicznie, z kanciastą, taneczną choreografią, jakimś dziwnym przesłaniem, przestrogą, a może tylko spokojnym potwierdzeniem rzeczywistości? Nie pada ani jedno słowo, więc musimy sobie po prostu wyobrazić, jakież to apokaliptyczne wizje przesyłają nam artyści. Piosenki są wykonywane w sumie spokojnie, acz z nerwem, pazurem i niepokojem. Druga część to już rasowy koncert, z tańczącą, klaszczącą i mocno reagującą widownią, kończący się wtargnięciem publiczności na scenę i wspólną zabawą z artystami.
Niemrawy „Everything Counts”, gimnastyczne „Just can`t get enough”, nadzwyczajnie operowy „Somebody”, futurystyczny „Master and servant”, akustycznie gitarowa „Little 15”, zwyczajne „Behind the Wheel”, mocno zwolnione apokaliptyczne „New Life”, psychiatryczne „Black Celebration”, mroczne „Policy of Truth”, przedziwny choreograficznie acz już mocno koncertowy „Personal Jesus”, absolutnie genialny „Shake the Disease”, niepokojące „Enjoy The silence”, zjawiskowe „Heaven”, kapitalne ”Walking in My Shoes”, piękne „Freelove”… pewnie o czymś zapomniałem? „Useless”? – ale to naprawdę drobiazg, bo dostajemy porcję fajnie zaaranżowanych piosenek, bliskich oryginałom, które są nośnikiem fantastycznej scenicznej energii, no i najważniejsze, prezentują znakomite wokalnie wykonania. O Marcinie Januszkiewiczu znów muszę pisać w samych superlatywach (czyżbym został fanboyem i już nigdy nie znajdę grama skazy w tym gardle?) – to sceniczne zwierzę ze złotym głosem, potrafiące zaśpiewać absolutnie wszystko, w najczystszym muzycznym tonie. Ale poznałem też perłę wokalną i instrumentalną – Martę Zalewską. To artystyczna petarda rozsadzająca wręcz scenę (gitara, fortepian), artystka, która dodatkowo zaaranżowała wszystkie utwory. Pozostaje mi tylko paść na kolana i bić pokłony. Na pewno trzeba zwrócić uwagę również na pomniejsze role: zaskoczył mnie Leszek Abrahamowicz, zaczarowała Brygida Turowska. Oczywiście na oddzielne brawa zasługują muzycy i zespół taneczny, do którego zaliczają się wszyscy występujący artyści. Czy to była podróż sentymentalna? Na pewno nie. Czy było dużo uniesień i wzruszeń? Tym razem nie. To był kawał wybornej, rockowej, rasowej i klubowej zabawy, znakomity koncert z żywo reagującą publicznością i z zawodowo wykorzystującą to drugą stroną sceny. W konsekwencji na koncert „Depechów”, gdyby miał się kiedyś odbyć, na pewno nie pójdę, na spektakl „Depesze” pewnie jeszcze nie raz.
Jak to zwykle bywa na koncertach klubowych, były robione zdjęcia i masowe nagrywanie telefonami – na szczęście artyści na to pozwolili, wręcz zachęcali, by podzielić się ze światem swoimi muzycznymi wrażeniami. Zatem się dzielę. A Wy idźcie do Rampy na Targówku.
fot. Marek Zimakiewicz