O spektaklu „Matylda” Roalda Dahla w reż. Jacka Mikołajczyka, koprodukcja Teatru Syrena w Warszawie i Teatru Kameralnego w Bydgoszczy, pisze Robert Trębicki.
To opowieść o dziewczynce, która kochała wiedzę, ale nie miała do końca rozumnych rodziców. Tytułowa bohaterka trafia do szkoły, w której panuje terror i poniżanie, ale spotyka w niej wspaniałą nauczycielkę, dzięki której odkrywa i odnajduje radość w korzystaniu ze zdobyczy nauki i tym samym sens bycia szkole. Przy niezbyt rozgarniętych rodzicach, którzy niechętnie patrzą na ogromną chęć córki do czytania książek, taka nauczycielka (w tej roli świetna Edyta Krzemień) to w odniesieniu nawet do czasów dzisiejszych wciąż wielki skarb, bo empatycznych pedagogów spotyka się w naszym szkolnictwie niezbyt często.
Pierwsze pół godziny spektaklu to muzyczny fajerwerk w scenach i piosenkach zbiorowych. Wszystko pełne żywiołowej dynamiki, nieprawdopodobnej energii, świeżości i nieustającej wręcz radości. Geniusz reżyserski Jacka Mikołajczyka wyłowił obsadowe talenty, przy których trudno powstrzymać się od wzruszeń, podziwu i mocnych braw. Dzieciaki, na czele z Julią Kołodziejak w roli Matyldy, grają pierwsze skrzypce przedstawienia, a ich role to prawdziwe perełki – wokalne, dramatyczne i taneczne. Oglądam wszystko, co dzieje się na scenie, z otwartą szczęką i nie mogę wyjść z podziwu, bo wokalna strona jest bez zarzutu, a taneczna i choreograficzna po prostu piękna. To inscenizacja wykreowana z prawdziwą pasją, zawziętością i pełną wiarą, że właśnie teraz zaczyna się nowe życie.
Absolutnie cała ekipa zasługuje na gromkie owacje, bo każdy z wykonawców wie, po co jest na scenie i jaką pełni funkcję w przebiegu akcji, która zmienia się jak w kalejdoskopie, w tym przedstawienie nie ma pustych przebiegów ani nieistotnych narracyjnie momentów. Do tego dochodzi mnóstwo anegdotycznych sytuacji i wydarzeń – lekcje tańca przeuroczej Katarzyny Walczak (Pani Kornik) z Rudolfo (w tej roli pełen niepokojącego temperamentu Łukasz Szczepanik), sprzedaż Opla przez zabawnego Alberta Osika w roli Ojca, czy bułgarska camorra Piotra Siejki. Sam osobiście chciałbym pójść na lekcję WF-u prowadzoną przez Pannę Łomot, w której postać wcielił się fenomenalny Damian Aleksander – to artystyczna i komediowa bomba zagrana z ogromnym dystansem i przymrużeniem oka, a scena w której rzuca dziewczynką niczym lekkoatletycznym młotem to thrillerowy majstersztyk: widownia na sali na moment zamiera i słychać tylko ulatujący z niej syk wzmożonego do granic cierpienia, bo przecież: Jak tak można! Pełni szczęścia dopełniają świetne dekoracje, mam wrażenie, że z ukrytym, podświadomym przekazem, doskonałe światła i rewelacyjna orkiestra.
Można by sądzić, że „Matylda” jest typowym musicalem dla dzieci. Zresztą siedzący w pobliżu mnie młodzi widzowie naprawdę mocno reagowali i niezwykle przeżywali to, co się dzieje na scenie. A ich głośne komentarze były niekiedy znakomitymi wskazówkami dla tych aspektów, których ja akurat nie zauważyłem. Powiem szczerze, że po raz pierwszy w życiu teatralnym byłem szczęśliwy, że chłopiec w fotelu za mną słodko szczebiocze na temat scenicznych wydarzeń, a dziewczynka obok tłumaczy mamie o co chodziło w scenie z ławkami. Ale to taki sympatyczny dodatek, bo wierzcie mi, że dorośli w mojej okolicy bawili się jeszcze lepiej niż same dzieciaki.
Chylę czoła przed reżyserskim talentem i umiejetnościami Jacka Mikołajczyka, dyrektora artystycznego Teatru Syrena, tłumacza i inscenizatora wielu tytułów za to, że wystawia takie musicalowe perły. Niech Jego dyrekcja trwa zatem jak najdłużej, czego sobie i publiczności, nie tylko warszawskiej, życzę.
„Matylda” to kolejny na Litewskiej spektakl ze wszech miar udany! Gorąco polecam!
fot. Krzysztof Bieliński