O koncercie ME AND THAT MAN + TARABAN w warszawskiej Progresji pisze Robert Trębicki.
Wszystkie warszawskie kluby odwołują koncerty; sam miałem kupiony bilet na legendarny Mitch&Mitch w Palladium, ale ten klub wywiesił białą flagę, covidowo odwołał imprezę i cóż było robić… Albo wódeczka, albo pełna kultura w innym warszawskim klubie. Na szczęście Klub Progresja się nie poddaje, działa i dalej organizuje bardzo dobre koncerty.
Dobrze znani, John Porter i Nergal z Behemot, zagrali w Progresji kolejny koncert. I to jaki! Panowie nie pierwszy raz udowadniają, że w ich słowniku nie ma takiego pojęcia jak „słaba forma”. Utwory z każdej płyty Me And That Man to muzyczne piękno, którego pełnię docenić można właśnie podczas odsłuchu na żywo! Bo na żywo mi akurat „wchodzi” pięknie, z płyty nie do końca. Ale mój podziw budzi przede wszystkim dywersyfikacja zysków znanego Adama Nergala Darskiego, która zmusza do pochylenia czoła nad biznesową głową i nad artystyczną wyobraźnią! Piosenki Me And That Man to czarne country, gotycki folk, muzycznie zupełnie obok moich zainteresowań, a jednak podśpiewuję dobrze skrojone utwory o płonących kościołach („Burning Churches”), o bieganiu z diabłem („Run with the Devil”), poddaję się nastrojowi lirycznej ballady z jednym reflektorem i jedną gitarą („Of Sirens, Vampires and Lovers”) czy atmosferze wiecznej imprezy w „Fight” w zaskakującym wokalnym wykonaniu Johna Portera, który szaleje na scenie niczym młodzieniaszek, wyśpiewując zamiast oryginalnego tekstu piosenki słowa legendarnego przeboju Beastie Boys – (You Gotta) Fight For Your Right (To Party)! Znakomity pomysł, choć moją głowę przyćmiewa fakt, że John mieszka w Lechickim Imperium już z 50 lat i dalej nie zna języka polskiego – zadziwiająca artystyczna konsekwencja.
Na scenie pięciu muzyków, cztery gitary i perkusja; każdy z instrumentalistów śpiewa, tworząc artystyczną całość i mam wrażenie, że jednak wszyscy cieszą się wspólną zabawą i wspólnym graniem. Zachwycona publiczność, umiejętnie pobudzana przez Adama Nergala Darskiego, to efekt doświadczeń zdobywanych przez lata grania i tysiące koncertów z macierzystym zespołem na całym świecie. To widać. To słychać. Pełne panowanie na scenie i pod sceną. Widzę sceniczne zachowania Nergala Darskiego, które znam z koncertów Behemoth, ale jakoś mi to nie przeszkadza.
Przeszkadza mi to, że zdecydowanie większe wrażenie artystyczne zrobił na mnie suport, czyli zespół rozgrzewający słuchaczy przed występem gwiazdy: to krakowski zespół Taraban. Szanowni państwo, to czysta sztuka psychodelicznego hard rocka, heavy psycho i stoner rocka, muzyki lat 70-tych, dźwięków spod znaku Black Sabbath, Pink Floyd, czasem dziwnych dźwięków Jimiego Hendrixa i absolutnie świdrującego wokalu rodem z Led Zeppelin. Daniel „Bala” Suder to „psychopata” cieszący się radością grania na basie i fenomenalnym śpiewem, porusza emocje moje, publiczności i kolegów z zespołu. A to raptem jeszcze dwóch znakomitych muzyków – gitarzysta Maciek Trojanowski, kochający każdy zagrany psychodeliczny dźwięk swej gitary, i perkusista Kris Gonda, który niczym Sarunam Biały czuwa nad wszystkim muzycznie i robi genialne perkusyjne show. Pozostaje mi tylko współczuć, że urodzili się w Najjaśniejszej RP i szans na światową karierę z racji pochodzenia raczej nie mają; chociaż ostatnio nasz rządowy geniusz od wydawania szmalu na nie odbyte wybory wymyślił, że polska muzyka będzie grana w radiu w 80 %. Zatem pojawia się szansa dla tak znakomitych zespołów jak Taraban na zaistnienie przynajmniej w świadomości obywateli Lechickiego Imperium. Muzycy na to w pełni zasługują, bo mają ogromną pasję, radość tworzenia i są utalentowani, co słychać w każdej kompozycji. I ten przeszywający na wskroś głos Roberta Planta.
Zespół Taraban nagrał jedną płytę pt. „How The East Was Lost” i to jej piosenki zapełniły koncert w warszawskiej Progresji. Pierwszy utwór na tej płycie to piosenka „Last Laugh” i to jest tak muzycznie fenomenalny i rozbudzający zmysły temat, który zespół Taraban mógłby grać kolejne pół godziny, a nawet dłużej. Prawdziwy samograj, wkręcający się w mózg, który nucę jeszcze przez tydzień. Dlatego właśnie tak kocham ten zespół…
Ostatni koncert w Progresji był ze wszech miar udany, ale takie zwykle zdarzają się w tym klubie. Jest pełna sala, zachwyt publiczności, świetna zabawa, dobra muzyka. Refleksja jest prosta: kupcie płytę grupy Taraban, może też ich koszulkę, posłuchajcie Me And That Man i spójrzcie w repertuar klubu Progresja. Warto!