O spektaklu „Piękna Lucynda” Mariana Hemara w reż. Eugeniusza Korina w Teatrze 6.piętro w Warszawie pisze Robert Trębicki.
„Piękna Lucynda” w Teatrze 6.piętro bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Już sama ilość aktorskich gwiazd na jednej scenie najzwyczajniej w świecie nie pozwala na to, by mógł to być spektakl słaby czy nieudany. Choć przecież wiadomo, że nie zawsze ilość przechodzi w jakość. Tym razem tak jest.
I cóż my tu mamy? Mamy osiemnastowieczną Warszawę, w której towarzyski wyjazd na Mokotów to niemal podróż na wieś; zaloty i umizgi również prezentują czas ówczesny z przesyłaniem kwiatów, owoców w cukrze czy wiersza przez posłańca. Zatem najważniejszy temat spektaklu jest jak najbardziej aktualny, z relacjami damsko-męskimi starymi jak świat.
Od pierwszej sceny już czułem, że to będzie wieczór udany. Trzy Muzy – Hanna Śleszyńska, Dorota Stalińska i Karolina Piwosz – będą miały w opiece i widzów, tłumacząc im nieraz zawiłą sytuację, jak i postaci na scenie, którym podpowiadają życiowe rozwiązania, czasem nawet dość perfidne, jak podtykanie pod rękę strzelby czy noża, by bohater w ten sposób „sprawę” załatwił.
Od początku widzimy miłosne rozterki Hrabiego Adama (w tej roli fantastyczny Mikołaj Roznerski), który mocno nawet szarżując, czasami wręcz ocierając się o legendarną Mariolkę z kabaretu Paranienormalni, zawsze wywołuje szczere salwy śmiechu, doprowadzając widownię do łez. Gdy na pomoc w próbach rozwiązania hrabiowskich rozterek przybędzie jego przyjaciel Poufalski (świetny, pełny scenicznego luzu Rafał Królikowski), to mamy już cały zestaw komediowej zabawy i uciechy. Duet ten znakomicie dopełnia w drugoplanowej, ale jakże udanej roli Michał Barczak – uwielbiam takie kreowanie postaci… psychopaty, z lekkim skrzywieniem erotycznym, jednocześnie pełnym dystansu i całkowitej kontroli sytuacji.
Do plejady udanych kreacji dołącza też Piotr Gąsowski w roli Wuja Adama, jednocześnie rywala do ręki tytułowej Lucyndy. Pan Piotr wywołuje aplauz na widowni, ale jeśli chcecie wiedzieć dlaczego, to ja wam tego nie powiem, zobaczcie sami. W każdym razie pomysł na upiornego lowelasa w takim właśnie wykonaniu jest konceptem naprawdę znakomitym. Jego bohater jest wielki, nieporadny, ale – wiadomo – ma kasę i stąd nadzieje na miłosne spełnienie.
Na umizgi wszystkich absztyfikantów fantastycznie reaguje wdowa, Lucynda Wahadłowska – Adriana Kalska, którą po raz pierwszy widzę na scenie w teatrze, zachwyca nie tylko urodą, ale i znakomitą grą aktorską, a także umiejętnościami wokalnymi.
Wszyscy wykonawcy oczywiście śpiewają, tańczą, tworzą choreograficzne układy, które w całości przypominają mi niezapomniany humor z Kabaretów Olgi Lipińskiej. Świetnie wymyślone są kostiumy z epoki, doskonała, bo bardzo mocno przerysowana jest charakteryzacja, zwłaszcza wśród panów – to dzięki niej wyglądają jakby wciąż byli w stanie wskazującym na spożycie, albo na porannym kacu. Dodatkowo oszczędna, a jednak z rozmachem namalowana scenografia, która jest świetnym uzupełnieniem wszystkich aktorskich działań i tego, co w treści najważniejsze. We wszystkich tańcach i wspólnych piosenkach pojawiają się również bardzo wyraziści w swych zróżnicowanych rolach Krzysztof Tyniec i lekko nieporadny Sylwester Maciejewski, zaś całość świetnie uzupełnia Wojciech Wysocki w epizodzie z szablą i adresową pomyłką.
„Piękną Lucyndę” w 6. piętrze ogląda się bardzo dobrze – z udziałem tylu znanych nazwisk nie jest to żadnym zaskoczeniem. Publiczność otrzymuje potężną dawkę luzu, humoru i rewelacyjnej zabawy, zarówno na scenie, jak i na widowni.
Jednak największą perłą spektaklu jest Joanna Liszowska w roli Ciotki Lucyndy – to kreacja pełna magnetyzmu, uwodzicielska, absolutnie panująca nad wszystkim, co dzieje się na scenie. Do tego zagrane jest to – że tak powiem – w tak tajemniczy sposób, że właściwie mam mocne wątpliwości czy tytułowa „Piękna Lucynda” nie jest bardziej Ciotką niż Wdową. Ale to już oceńcie Państwo sami, bo iść na ten spektakl po prostu trzeba. Pięknie, w zgodzie z tytułem, polecam!
fot. mat. teatru