O spektaklu „Pogo” Jakuba Sieczki w reż. Kingi Dębskiej w Teatrze Polonia w Warszawie pisze Robert Trębicki.
Grochów. Bywam tu przynajmniej raz w tygodniu. Robię teściowej zakupy, czasem zawożę ją do przychodni na ul.Kickiego czy na kontrolę do szpitala na ul. Szaserów, o którym krążą legendy, że usunięto w nim cały oddział chorych ludzi, albowiem namiestnik lechickiego imperium musiał wyleczyć swoje kolano. Sam byłem pacjentem tego szpitala, w którym miałem małą awanturę na Sorze, gdy się dowiedziałem, że muszę poczekać kolejną godzinę, bo przywieźli pana Zbyszka, który rozbił sobie głowę w parku, po kolejnej alkoholowej libacji. Pana Zbyszka przywieźli czwarty raz w tym tygodniu, a była dopiero środa. Przy wypisywaniu po operacji była kolejna awantura, bo się okazało, że na oddziale chirurgicznym nie ma wózka do transportu chorych. Szpital na ul. Grenadierów też znam – dowoziłem teściowej jedzenie, żeby nie głodowała, a sam użyłem swych umiejętności aktorskich (wcześniej nawet nie podejrzewałem, że je posiadam), by mnie łaskawie przyjęli z podejrzeniem zawału serca. Dlatego Grochów medyczny znam, oj znam… Ale na deskach Teatru Polonia dostaje ten medyczny Grochów po stokroć większy, brutalniejszy, jeszcze bardziej absurdalny i jeszcze bardziej niepojęty…
Spektakl przygotowany jest na podstawie książki autorstwa Jakuba Sieczki, lekarza, anestezjologa i ratownika pogotowia, w którym przeżył sześć lat. Świadomie piszę, że przeżył, a nie przepracował, bo to co widzimy na scenie przyprawia o trwogę, a to wszystko za sprawą absolutnie genialnego wykonawstwa Marcina Hycnara, który cały ten medyczny świat życia i śmierci, świat ograniczony do rzeczywistości karetki pogotowia podaje widzom w sposób fenomenalny.
Aktor umiejętnie żongluje amplitudą emocji, raz widzimy ostre zdarzenie z leżącym bezdomnym, któremu gniją nogi, a robaki wychodzą z ust, po czym delikatne spotkanie z seniorką, która choruje przede wszystkim na samotność, a lekarz pogotowia jest jedyną osobą, która wysłucha jej życiowych wspomnień. Za chwilę reanimacja pijanej, znarkotyzowanej nastolatki i spokojna wizyta u pani boleśnie miesiączkującej. Wszystko podane w szybkim tempie scen, czasami wręcz w poetyce skeczu, ze znakomicie dobraną oprawą muzyczną autorstwa Radosława Luki, obecnego na scenie. Mamy żarty o muzyce disco polo, której słucha kierowca, o jakości warszawskich kebabów, które czasem są jedynym posiłkiem załogi karetki. Widzimy pretensje do rodzin pacjentów, którzy wzywają tytułowe „Pogo” do błahych przypadków, czy służb mundurowych, które wiedzą, że „leżak” i tak pojedzie na ul.Kolską, gdy w tym czasie ktoś umiera, bo lekarz ratunkowy nie jest w stanie do pacjenta dotrzeć. Szkoda, że nie znalazł się tekst o wszechobecnych ulicznych słupkach, tak ulubionych przez obecnego prezydenta miasta i służb mu podległych, które coraz skuteczniej utrudniają przejazd karetek, służb ratowniczych czy straży pożarnej.
Na scenie pełen profesjonalizm, na widowni raczej wesołość. I wtedy pojawia się scena, w której Marcin Hycnar opowiada o najtrudniejszych wyjazdach, tych w których pacjent ma czasami zaledwie wiek jednocyfrowy… opowieść o posiniaczonym, zmasakrowanym noworodku do tej pory mam w pamięci. Na widowni panuje już grobowa cisza, a wśród widzów widzę coraz więcej spłakanych oczu. To naprawdę przerażająca scena, mogąca wywoływać tylko wzburzenie.
Ręka reżyserska Kingi Dębskiej nie jest w tym przedstawieniu jakoś szczególnie widoczna. Może i dobrze. Bo na pierwszy plan wysuwa się znakomity tekst i genialna kreacja aktorska Marcina Hycnara. W moim przekonaniu „Pogo” to jeden z najlepszych spektakli jakie w ostatnim czasie w Warszawie widziałem. Dlatego zachęcam do tego, by zobaczyć ten spektakl koniecznie. I to na dużej scenie, a nie na małej (tam też odbywają się jego prezentacje), która na pewno nie daje widzowi takiego komfortu podziwiania aktorskiego kunsztu, jak ta pierwsza.
fot. Katarzyna Kural-Sadowska