O spektaklu „Pułapka na myszy” Agaty Christie w reż. Artura Tyszkiewicza w Teatrze Ateneum w Warszawie pisze Robert Trębicki.
Młode małżeństwo właśnie otworzyło uroczy pensjonat, a zapowiedziani goście zaczynają zjeżdżać się na miejsce. Niestety, nie dowiadujemy się, dlaczego przyjechali – czy chcą odpocząć, czy może ogłoszenie w turystycznym folderze ich do tego skłoniło? Przyjeżdżają, oczywiście, obładowani bagażami, które są tak ciężkie, że sytuacja staje się komiczna, gdy „ciężką” walizkę łapie się w locie, a postawny mężczyzna dzielnie dźwiga ich kilka naraz.
Na zewnątrz panuje ogromna śnieżyca, więc pojawia się niezapowiedziany gość, którego Rolls-Royce utknął w śnieżnej zaspie. W radiu wielokrotnie pojawia się komunikat o zamordowanej kobiecie w Londynie, a w pensjonacie trwa seria rozmów o niczym – narzekania jednego z gości na brak służby, psikusy młodego adepta architektury, rozkładanie pasjansa, gra jednym palcem na fortepianie w salonie, wielokrotne wyjścia gospodarza po drewno do kominka, a gospodyni do kuchni po kolejny posiłek. Tak mija pierwsza część spektaklu.
Brak napięcia i intrygi
Zapomniałem jeszcze wspomnieć o pojawieniu się policjanta i tajemniczym, przez nikogo nie zauważonym zabójstwie – w końcu to kryminał. Druga część rozpoczyna się od aktu rozpaczy gospodyni i przesłuchania kolejnych gości przez policjanta, któremu, jak się okazuje, zginęły narty. Gospodarz znowu wychodzi po drewno do kominka, gospodyni znów zmierza do kuchni, jeden telefon nie działa, ale drugi jakimś cudem działa. Młode małżeństwo odkrywa, że byli w pobliskim Londynie. I już nie chce mi się dalej wspominać o jakości kolejnych szczegółów…
Na scenie oglądamy nieskończoną ilość epizodów, które tak naprawdę niewiele wnoszą do samej treści – rozmowy często są niejasne i niewiele zmieniają w przebiegu akcji. Cały czas czekam na jakąś konkretną, dramatyczną sytuację. Gdzie tu napięcie? Gdzie intryga? Gdzie wciągająca historia, tajemnica sprawcy, emocje związane z tym, że ktoś został zamordowany? Wszystko jest tak zwyczajne, a sceniczne rozwiązania tak słabo zaadoptowane, że spektakl przypomina raczej przegadaną telenowelę niż pełnoprawną kryminalną sztukę. Pojawiająca się na wizualizacjach dziecięca piosenka o mordowanych myszach, mająca spotęgować grozę, staje się zawiłą, całkowicie niezrozumiałą próbą wyjaśnienia motywów złoczyńcy. Te tłumaczenia są tak nieprzekonujące, że można by wziąć przykład z komedii „Szalone nożyczki” i wymyślać inne zakończenie w każdym spektaklu. W końcu wszystko jest tak słabo osadzone w narracji, że po dwóch godzinach widzowi trudno się zaangażować w zakończenie, które wydaje się na tyle zagmatwane, że być może będzie wymagało kontynuacji, aby je w pełni zrozumieć.
Słabość tekstu czy inscenizacji?
Momentami odnosiłem wrażenie, że aktorzy zdają sobie sprawę ze słabości tego tekstu (to, co jest najbardziej smaczne w opowiadaniach Agaty Christie gdzieś wyparowało, klimat utworu nie znajduje w tym spektaklu swego odzwierciedlenia) i starają się trochę na siłę ratować spektakl swoim talentem. Oczywiście, aktorsko jest poprawnie, bo to w końcu profesjonaliści. Niemniej jednak odniosłem wrażenie, że Magdalena Schejbal i Bartłomiej Nowosielski nie do końca wczuwają się w swoje role. Jakub Pruski stara się zwrócić na siebie uwagę, czasami przeszarżowując. Natomiast niespodziewana przemiana Krystiana Pesty w finale jest po prostu przerażająco komiczna. Dariusz Wnuk i Milena Suszyńska grają młode małżeństwo, choć bardziej przypominają rodzeństwo.
Gwiazdy spektaklu
Największą przyjemność sprawiła mi natomiast Magdalena Zawadzka, która w każdej chwili wiarygodnie kreuje swoją postać. W pełni doceniam także talent Łukasza Lewandowskiego, który, gdy tylko pojawiał się na scenie, robił z tego prawdziwą perełkę – aktorską etiudę, komediowy popis. Mimika, sposób poruszania się, gra ciałem, głosem, umiejętność wykorzystania całej sceny, zaabsorbowania publiczności – nawet zwykłe przygotowanie do odpalenia cygara zmuszało widzów do skupienia uwagi na aktorze. Absolutny mistrz. I choć spektakl nie spełnił moich oczekiwań, to chociaż tyle dobrego udało mi się z niego wynieść. Muszę koniecznie obejrzeć „Historię Jakuba” – monodram w wykonaniu Łukasza Lewandowskiego, żeby w pełni upajać się Jego aktorskim kunsztem.
fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Ateneum w Warszawie