O spektaklu „Słoneczni chłopcy” Neila Simona w reż. Marcina Hycnara w Och-Teatrze w Warszawie pisze Robert Trębicki.
Idąc na „Słonecznych chłopców” usiłowałem sobie przypomnieć inne teatralne tytuły, w których grałyby najbardziej rozpoznawalne aktorskie pary – w tym przypadku myślałem oczywiście o Cezarym Żaku i Arturze Barcisiu. I powiem szczerze, że oprócz „Dziwnej pary”, którą widziałem kilka lat temu w warszawskim Teatrze Capitol, nic innego nie znalazłem. Owszem, znam ich fenomenalne kreacje z serialu „Ranczo” czy z początku komediowej kariery w „Miodowych latach”, ale to było w telewizji, do której bardzo rzadko zaglądam, więc tym bardziej zacierałem ręce na spotkanie komediowych asów na jednej scenie.
Historia przedstawiona na deskach Och-Teatru to opowieść o starości, o braku jej akceptacji i o wielkiej przyjaźni, mimo niewiele w konsekwencji znaczących niesnasek. Opowieść o aktorach komediowych, którym bardzo trudno pogodzić się z odstawieniem na boczny tor, o branżowym zapomnieniu, czyli niedzwoniącym telefonie z aktorskimi propozycjami. Jest szansa na przypomnienie się światu w wielkim telewizyjnym show, trzeba tylko zapomnieć o urazach, krzywdach i zwątpieniach. Tego niestety panowie gwiazdorzy nie potrafią. Wypominają sobie potknięcia, przyzwyczajenia, natręctwa. Mistrzowsko poprowadzona akcja ręką reżysera Marcina Hycnara pozwala na dużą porcję śmiechu i na tak samo dużą dawkę wzruszeń. Na scenie „się dzieje” – znakomite są sceny pełne oskarżeń, zwątpienia, i mimo wszystko, podziwu dla dawnego scenicznego partnera. Świetne aktorskie perełki to rozmowy do pilota, próba zrobienia dwóch herbat z jednej torebki czy żądania naprawy telewizora. Tak naprawdę Cezarego Żaka jest na scenie zdecydowanie więcej niż Artura Barcisia, ale to żadna ujma, nie o to w tym całym „galimatiasie” chodzi.
Bardzo dobrze w przyjętej konwencji odnajduje się też Fabian Kocięcki jako bratanek jednego z gwiazdorów, który próbuje to wszystko ogarnąć, a dramatycznie i aktorsko udaje mu się stworzyć równorzędną postać dla głównych bohaterów.
W końcu udaje się doprowadzić do wspólnego po wielu latach występu w legendarnym skeczu „Przychodzi facet do lekarza” – i tu moje kolejne zaskoczenie, bo po raz pierwszy w spektaklu tego teatru – a obejrzałem ich już w Och-Teatrze ze trzydzieści – widzę zmianę dekoracji. To naprawdę zdumiewające jak sprawnie na tak trudnej organizacyjnie scenie tę zmianę zrobiono. I zrobiono ją perfekcyjnie. Skecz kończy się zawałem serca, ale to raczej powód do kolejnej rywalizacji niż zakończenia wzajemnej niechęci.
Aktorsko jest znakomicie – na scenie czuć chemię, przyjaźń i chęć wspólnego grania ku uciesze publiczności. Każda ze scen to perełka, wywołująca uśmiech na twarzach widzów. Na koniec pojawia się muzyczny motyw znany z „Miodowych lat” i już wiem, że to tak naprawdę nasze chłopaki, którym trafił się zagraniczny epizod, ale oni tu u nas mają swoje miejsce i swój czas. I tu się najlepiej czują.
Świetny spektakl. Wielkie brawa dla aktorów, wielkie brawa dla reżysera – autentyczna, natychmiastowa owacja na stojąco. Teatralna pozycja obowiązkowa! fot. Robert Jaworski