O spektaklu „Uszedłem tylko ja sam” Caryl Churchill w reż. Agnieszki Glińskiej na Scenie Przodownik Teatru Dramatycznego w Warszawie pisze Robert Trębicki.
Czasem jest tak, że… NIE. Nie, bo nie wiem o czym był spektakl, co artyści z dramatopisarzem i reżyserem chcieli mi swoimi wysiłkami intelektualnymi powiedzieć. Jakie recepty na życie powinienem wyczytać ze spektaklu… Takie właśnie jest przedstawienie „Uszedłem tylko ja sam” na scenie Przodownik Teatru Dramatycznego w Warszawie.
W pierwszej scenie widzimy kobietę, która wita się po długiej nieobecności z pozostałymi, siedzącymi akurat w przydomowym ogródku. Powitanie jest tak wylewne, jakby co najmniej bohaterka, grana przez Annę Moskal, reemigrowała z kilkuletniego wyroku, ale, niestety, wróciła tylko z zakupów z sąsiedniej wsi. Nie wiem czy poszła tam, bo była promocja na masło lub banany… – tego już się nie dowiedziałem. No i zaczynają się rozmowy: kompletnie o niczym i kompletnie bez znaczenia. Przynajmniej tak to można odczytać. Panie rozmawiają o mało istotnych rzeczach typu jak smażyć pieczarki, jakiego filtra do opalania użyć czy co grają i w jakim teatrze. Dialog jest poszarpany, trudno w nim znaleźć jakąś logikę, bo Caryl Churchill świadomie unika w swojej twórczości przyczynowo-skutkowych zależności. Tyle, że przyjęta przez Agnieszkę Glińską strategia zdaje się to wrażenie jeszcze pogłębiać. A zastosowana rodzajowość grania niewiele tu pomaga, może nawet bardziej przeszkadza i zakłóca odbiór tego, co zamknięte w potoku wylewających się lawinowo słów.
Ilość tekstu jest tak wielka, że aktorki często wpadają sobie w słowo, zacinają się i jestem przekonany, że nie jest to efekt zamierzony, wynikający z tego, co zapisane w scenariuszu. Oglądamy to wszystko w imponującej przestrzeni, plastikowej dekoracji w postaci błękitnych schodów, na które panie czasem wchodzą, czasem na stopniach zalegają, innym razem się z nich „stoczą”. W Przodowniku widownia to platformy wznoszących się podestów z miejscami siedzącymi, więc przez umiejscowienie akcji tuż przed pierwszym rzędem widowni, siedzący niżej skutecznie zasłaniają widok widzom z dalszych rzędów. Z tego też powodu niewiele mogę powiedzieć o grze Katarzyny Herman, bo jej po prostu zbyt często nie widziałem. Widz przede mną skutecznie zasłaniał mi scenę; zapamiętałem tylko lepiej widoczną, ale za to fatalnie zagraną scenę z fobią na temat kotów.
A jednak ja, zwykły widz, pomyliłem się, bo, jak się okazało, jedna z bohaterek, grana przez Agnieszkę Roszkowską, faktycznie zabiła małżonka i siedziała w więzieniu, ale nie robi to na niej żadnego wrażenia. Na jej koleżankach również, tak samo jak i… na mnie. Jest to zagrane tak mało przekonywająco, jakby nie miało żadnego znaczenia w treści i narracji spektaklu. Użycie słowa treści, traktuję zresztą jako mocno przesadzone, albowiem to, co krytycy nazywają rozważaniami apokaliptycznymi, w moim przekonaniu sprowadza się do nic nie znaczących rozmów bohaterek o niczym. Przynajmniej takie wrażenie można odnieść po obejrzeniu czy raczej wysłuchaniu realizacji w Przodowniku.
Najbardziej było mi przykro patrzeć na udział w tym przedstawieniu Agnieszki Wosińskiej, którą polubiłem za „lekki” sposób grania i pełen ciepła głos w spektaklach takich jak „Młody Stalin”, „Cabaret” czy „Persona. Marilyn” u samego mistrza Krystiana Lupy. W „Uszedłem tylko ja sam” Pani Agnieszki jest jakby na scenie najmniej (oczywiście w kontekście wypowiadanych słów, bo aktorki ani na chwilę sceny nie opuszczają), więc i szansa na ratunek tej inscenizacji też jest znikoma.
W trakcie trwania przedstawienia dostajemy cały czas informacje, że ludzie giną zjedzeni przez rekiny, w trzęsieniach ziemi czy zaatakowani kiścią winogron przez psychopatów – brzmi to mało groźnie i nie dopełniają tego wrażenia nowoczesne telewizory na samej górze sceny, które ilustrują te „newsy” kapiącą po ekranach krwią, paskami telewizyjnych wiadomości czy zdjęciami występujących aktorek. Efekt tak użytych środków nie wydaje się ani szczególnie sensowny, ani też nie potęguje naszej bojaźni i naszych niepokojów przed tym, co nadciąga lub może wkrótce nadejść. Sam „uszedłem” z tego spektaklu z życiem, ale za to udręczony przez ponad godzinę nudy i… niewygodę źle ustawionych krzeseł.
Realizacja dramatu Caryl Churchill, podobno w światowych statystykach teatralnych będącego w czołówce tytułów wystawianych na świecie, w Przodowniku nie potwierdza talentu brytyjskiej dramatopisarki. Dlatego nie będę Wam polecał najnowszego spektaklu Agnieszki Glińskiej, który mnie mocno rozczarował. Szczególnie po udanych „Cwaniarach” w Polonii to doświadczenie naprawdę bolesne. A szkoda, bo wciąż pozostają w mojej pamięci inne przedstawienia przygotowane do tekstów londyńskiej pisarki, jak choćby to wyreżyserowane przez Piotra Cieplaka w Teatrze Powszechnym w Warszawie w roku 2003.
fot. Krzysztof Bieliński