O spektaklu „W grobie się nie mieści” Todda Sweeneya w reż. Marcina Bartnikowskiego, koprodukcja Teatru Rampa w Warszawie i Fundacji Teatru Malabar Hotel, pisze Robert Trębicki.
Sprawdziłem swoje teatralne notatki i okazało się, że wszędzie tam, gdzie zapisałem uwagi na temat spektakli z udziałem aktorów Teatru Malabar Hotel widnieją wysokie oceny, przy „Ferdydurke”, „Tutli-Putli. Kto jest dziki?” w warszawskim Dramatycznym czy „Ćwiczeniach stylistycznych” w Studio. I zacząłem żałować, że na najnowsze przedstawienie tej grupy teatralnej tak długo czekałem, bo „W grobie się nie mieści” to spektakl niezwykły, zakomponowany i zainscenizowany wbrew wszelkim scenicznym schematom, dziejący się na scenie, na widowni i w kulisach.
Pomimo zastosowania różnych konwencji i stylistyk, zmieniających się nastrojów i emocjonalnych amplitud, nie dających widzowie chwili wytchnienia, wszystko się w tym spektaklu zgadza i jest na swoim miejscu. Jest komediowe wyszydzanie codzienności i najbardziej błahych spraw do niej przypisanych, jest wiele żartów, docinków, aluzji i komentarzy, które robią wrażenie i nie pozostawiają widza obojętnym. Mamy tu do czynienia z poetyką horroru – wszystkie wydarzenia z duchami i wampirami, jako bohaterami mrocznych legend o Warszawie, są pokazane w bardzo bliski temu gatunkowi sposób. A odpowiednia charakteryzacja dodatkowo wzmaga ten niecodzienny klimat. Historia rodziny Drewno, założycieli pierwszego zakładu pogrzebowego w mieście, wciąga i jest pełna uroku. Mamy również wątek dokumentalny, bo w fabułę wpleciona jest dość ponura, ale autentyczna historia dziejąca się w niedaleko od Rampy położonym Domu Kultury „Świt”, finansowanym sporą kwotą przez budżet miasta stołecznego Warszawy, w którym aktywista Robert K. założył słowiańską wioskę i zwabiał tam nieletnie. Ma zarzuty prokuratorskie za pedofilię.
Jest też w tym spektaklu odrobina musicalu, a piosenki zatrzymane w stylu new romantic z lat 80. są autentyczne i swoim charakterem przypominają twórczość Kapitana Nemo; do tego świetnie zaprezentowany japoński teatr cieni i to jest jedyny moment, podczas którego publiczność na chwilę nie reaguje śmiechem, jako że opowiedziana w tej konwencji historia jest równie mroczna, co nieprawdopodobna.
Obok aktorów na scenie widzimy znakomicie animowane lalki, mocno ubarwiające narrację, będące integralną częścią spektaklu. Fantastyczna praca rąk i genialne umiejętności głosowe Marcina Bikowskiego, elektryzujące zawartym w barwie erotyzmem szczególnie damską część widowni, również i mnie zachwyciły do tego stopnia, że gdybym słuchał audycji muzycznej z jego zapowiedziami i komentarzami, muzyka wcale nie byłaby najważniejsza. Ale prócz głosu Bikowski dysponuje szerokim wachlarzem umiejętności aktorskich, które pozwalają mu na zagranie, z szelmostwem w oku, tak wielu różnorodnych postaci (Vigor Mortis, Kruk, Morowa Dziewica, Mroczna Opuncja, Pan Drewno).
Pozostałym aktorom również niczego nie brakuje, przeurocza jest Kamila Boruta w roli mrocznej i ujmującej Tanatosi, fantastyczna Dominika Łakomska jako Demonika Debet, potrafiąca znakomicie zagrać sasko-kępskie marzenia o domku na Podlasiu. Świetny jest Konrad Marszałek jako patoaktywista, psychopatyczny wyznawca Valhalli i tanich narkotyków. No i mózg całej produkcji, Marcin Bartnikowski – nie dość, że reżyser, to odtwórca roli Vincenta Debeta, spokojnego kontestatora rzeczywistości, zwalniacza czasu i dumnego mieszkańca jakże bliskiej mojemu sercu Saskiej Kępy, któremu nie w smak wyjazdy na wiochę. Wszyscy śpiewają, tańczą, żartują z siebie i widzów, a przede wszystkim tworzą dzieło zdecydowanie inne i odmienne od tego, co proponują nam pozostałe teatry rozrywkowe w Warszawie. Polecam bardzo ten spektakl, polujcie na bilety już dzisiaj, bo grają rzadko, następny set dopiero w maju.
fot. Marek Zimakiewicz