O spektaklu „Waitress” na podstawie filmu wg scenariusza i w reżyserii Adrienne Shelly w reż. Wojciecha Kępczyńskiego, w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie, pisze Robert Trębicki.
Ze mną jest tak dziwnie, że wychodząc, czy to z teatralnego spektaklu, czy z koncertu w filharmonii, nucę sobie pod nosem muzyczny temat, który wpadł mi w ucho i zaplątał się w głowie choćby z racji swej melodyjności. Nucę go przez pozostałą część wieczoru, często nawet dnia następnego. Czasem jest to tylko jeden motyw, czasem więcej. Wychodząc ze spektaklu „Waitress” z Teatru Roma, nie nuciłem nic. NIC. Nie zapamiętałem żadnego utworu, ani jednego muzycznego motywu. Przerażające, ale niestety prawdziwe. Bo w tym przedstawieniu, a raczej w materiale muzycznym, nie ma ani jednej zapadającej w pamięć piosenki. Te, które słyszymy, są kompletnie NIEprzebojowe, ckliwo-przaśne i nijakie, bardziej w konwencji stylistycznie dobrze znanej z telewizyjnej Eurowizji niż z muzycznych scen teatralnych.
Żal, że przy takich możliwościach technicznych warszawskiego teatru, dostajemy namiastkę dekoracji, która jest jakby umowna, i mocno szczątkowa. Żal, że nie wykorzystano w pełni możliwości zespołu baletowego, żal że w sumie jest tylko jedna zbiorowa piosenka i to dopiero w finale. Niestety, „Waitress”, jako musical, nie daje możliwości zaprezentowania umiejętności wokalnych aktorów w dobrych kompozycyjnie piosenkach. Nawet występująca w głównej roli Zofia Nowakowska, niewątpliwą urodę swojego głosu może pokazać w zaledwie jednej piosence i to dopiero pod koniec spektaklu. A jednak najnowszym musicalu zrealizowanym w Romie zdarzyły się dwa przebłyski geniuszu: to Wiktor Korzeniowski w bardzo dobrej piosence, bo kompletnie innej od reszty ckliwych utworów, na swoje aktorskie wejście i Izabela Bujniewicz w lekko jazzującej, swingującej kompozycji, też jakże różnej od reszty muzycznych propozycji. Tyle, że te dwie „jaskółki” nie przykrywają całej reszty aranżacyjnej i kompozytorskiej mizerii.
Jeszcze raz podkreślę, że piosenki z „Waitress” są – w moim mniemaniu – po prostu nijakie, a kolejne tematy o robieniu tarty z wymyślną nazwą zwyczajnie nudne. Dawno nie widziałem tylu włączanych telefonów w trakcie spektaklu, pewnie w celu sprawdzenia godziny czy aktualnych wiadomości. Po przerwie na widowni pojawiło się w mojej okolicy kilka pustych miejsc, co nie mogło ujść uwadze sąsiadów. Spodziewałem się fajerwerków, a dostałem przeciętny, i dość nudny spektakl, z materiałem muzycznym nie dającym utalentowanym solistom pokazania swoich umiejętności wokalnych. Tutaj nawet lekko sprośne dowcipy zawarte w libretcie nie wywołują salw śmiechu na widowni. Oczywiście na zakończenie widowiska pojawiła się owacja na stojąco, ale po ostatnich doświadczeniach – i to w teatrach o bardzo różnym repertuarze – wiem, że tego typu reakcje należą obecnie do zachowań obowiązkowych, mających chyba za zadanie podziękowanie aktorom za samo ich wyjście na scenę. Kiedyś była to reakcja spotykana niezwykle rzadko i mająca na celu wskazanie na wybitne walory przedsięwzięcia, w którym jako widzowie mogliśmy uczestniczyć.
Mam wrażenie, że w Romie sięgnięto po materiał dający szansę zrobienia spektaklu na przeczekanie trudnych czasów: artystycznie i formalnie asekuracyjny, zachowawczy i w efekcie pozbawiony wyrazu. Próba przeniesienia broadwayowskiego przeboju o pieczeniu tart na warszawski grunt, niestety, się nie udała.