O spektaklu ,,Młynarski. Trochę miejsca” w reż. Mateusza Bieryta w Teatrze Nowym w Poznaniu pisze Mateusz Leon Rychlak.
„[…] popatrz na mnie,
bo jutro już się nie powtórzę”
– Wojciech Młynarski „Kolejna jesień”
Och, ty w życiu! Spędziłem niedzielę na Głównym, a w pociągu dalekobieżnym uciekały rzędy drzew, w tym moje ulubione – leszczyna, żeby dotrzeć wreszcie na spektakl ,,Młynarski. Trochę miejsca” w reż. Mateusza Bieryta, dobrze znanego nie tylko krakowskiej publiczności jako aktor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Tymczasem za sprawą wielu przychylnych okoliczności miałem okazję poznać również inną stronę tego, jak się okazuje, obiecującego reżysera.
Wśród teatralnej widowni znajdzie się zapewne akurat tyle samo zwolenników co przeciwników spektakli muzycznych o charakterze monograficznym. Ja plasuję się po stronie zwolenników, o ile spektakle są dobrze pomyślane i korzystają z nieco bardziej rozbudowanej konwencji niż mikrofon, fortepian i wokalistka lub wokalista naigrywający się na własnym instrumencie nadętym, zwanym szumnie talentem. I tutaj cały na biało (również za sprawą scenografii autorstwa Aleksandry Grabowskiej) ,,Młynarski. Trochę miejsca”. Zapowiedź na stronie spektaklu głosi, że to nie muzyczna „pocztówka z epoki” czy „koncert ku czci” i całkiem sporo w tym racji, a to za sprawą wyborów twórców dotyczących zarówno konstrukcji spektaklu, jak i jego warstwy wykonawczej.
Po pierwsze, wykonania bardzo rzadko są zupełnie indywidualne, nawet jeśli widzowie słyszą w danej chwili tylko jeden głos, to drugi plan również ma swoje zadanie, buduje głębię poza płaszczyzną słów i muzyki, uatrakcyjnia wizualnie przekaz zwłaszcza dla tych osób na widowni, które teksty Młynarskiego znają na pamięć. To koresponduje bardzo silnie z drugim istotnym elementem formy spektaklu, mianowicie skupieniem na aktorskiej stronie wykonań. Czasem są one dramatyczne i okraszone bogatymi wyczynami choreograficzno-wokalnymi (Gabriela Szmel – „O tych co się za pewnie poczuli”), czasem statyczne, pełne wrażliwości i napięcia (tutaj w głowie został mi duet Olga Lisiecka i Tomasz Osica oraz zamykająca drugą z trzech części Julia Rybakowska – ,,Chrońcie dzieci”), czy w końcu luźne i humorystyczne (Dariusz Pieróg – „Dziewczyny bądźcie dla nas dobre na wiosnę” i wyposażony w pieniek Michał Badeński).
Kolejnym elementem, grającym na korzyść spektaklu, jest aranżacja muzyczna (za którą odpowiada Dawid Sulej Rudnicki), rozbudowana o instrumenty smyczkowe i bardzo interesującą partię perkusyjną, pozostająca w kanonie, który kojarzy się z muzyką Derfla, Korcza czy Senta (bez wariackich pomysłów z elektrycznymi brzmieniami), a zarazem na tyle głęboka, by między nutami pierwotnych kompozycji przekazać jeszcze coś głębszego, osobistego, dramatycznego i tchnącego emocją. Napomknąłem wyżej o białej scenografii, ale nawet ona nie jest płaska jak pomalowana dykta, pomimo że oparta na prostych formach prostokątów, kryje w sobie głębię, wgląd w kulisę, aż do czarnej kurtyny, gdzie czasem możemy zobaczyć jakieś przebłyski czy ruch.
Całe przedstawienie zdecydowanie przypomina, że Młynarski to dziś już nie tylko piosenka, to coś na kształt słodkiej polewy pokrywającej emocje, to zbiór ilustracji w podręczniku ,,Leksykon uczuć – literacki przewodnik po emocjach i frustracjach”. To, co dla niektórych poetów mogłoby być tragedią – kolektywne przeżywanie ich dzieł, prowadzące do utarcia schematów, wyblaknięcia znaczeń – zdaje się nie dotyczyć Młynarskiego, a przynajmniej nie dotyczyć go w takim wydaniu, jaki zaprezentowano w spektaklu. Być może nie zblakną frazy ,,Jeszcze w zielone gramy”’ i ,,Życie, kocham cię nad życie”, stanowiące kulminację spektaklu, podkreślające, jaka moc drzemie w grupowych wykonaniach utworów powszechnie znanych (tak, by widz nie wstydził się szeptać pod nosem słów refrenu). Wszystko to być może. Tymczasem ,,te trochę miejsca” w ostatnim zdaniu recenzji wykorzystam aby dodać, że po takich spektaklach świat może stać się na chwilę piękniejszy niż w piosence Młynarskiego.
fot. Monika Stolarska/Piotr Bontron