Z Marcinem Miodkiem, aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku, rozmawia Wiesław Kowalski
Jak to było z Twoim transferem do Teatru Wybrzeże w Gdańsku? Czy to był Twój świadomy wybór, czy też dyrektor Adam Orzechowski jakoś szczególnie o Ciebie zabiegał?
To był mój absolutnie świadomy wybór – przyjeżdżałem na wakacje nad morze i zawsze wtedy do tego teatru przychodziłem. Co prawda dyrektor Orzechowski jest częstym gościem na festiwalu szkół aktorskich w Łodzi, ale akurat mojego dyplomu nie oglądał. Bezpośrednio po festiwalu otrzymałem propozycję z Teatru Jaracza w Łodzi i na początku nawet o tym angażu poważnie myślałem. Zresztą to jest najczęściej marzenie wszystkich absolwentów łódzkiej filmówki, by do tego teatru się dostać. Podobnie jak absolwenci krakowskiej szkoły myślą o pracy w Narodowym Starym Teatrze. Jednak po pewnym czasie zacząłem mieć wątpliwości – że to może przyszło mi zbyt łatwo, że będę musiał grać z moimi profesorami ze szkoły, co może być na początku wstydliwe i krępujące. Doszedłem wtedy do wniosku, że najlepiej jednak będzie zmienić Łódź na inne miasto, zresztą chyba nawet podświadomie myślałem o tym już wcześniej. Kocham tych ludzi, których tu poznałem, z którymi przeżyłem wiele pięknych chwil, zresztą liceum też kończyłem w Łodzi, ale czułem, że potrzebuję jakiejś zmiany. I wtedy właśnie postanowiłem zadzwonić do Teatru Wybrzeże w Gdańsku i umówić się z dyrektorem Orzechowskim na rozmowę. Od początku nic nie zapowiadało, że zakończy się ta podróż sukcesem, albowiem Gdańsk przywitał mnie wiatrem, deszczem, wichurą i innymi niespodziewanymi okolicznościami, co wziąłem za zły omen. Jednak do spotkania w gabinecie dyrektora Orzechowskiego doszło, choć przyznam, że bardzo byłem tym faktem zestresowany – w końcu była to moja pierwsza tego typu rozmowa.
Doskonale to rozumiem, bo wiem, że dyrektor Orzechowski bywa w takich sytuacjach bardzo dociekliwy.
No właśnie, a więc zostałem wypytany o moje upodobania, oczekiwania, o to, co chciałbym grać, co lubię w teatrze, co ostatnio oglądałem… itp. I po tej – chyba dwugodzinnej – rozmowie dyrektor zaproponował mi stały etat w swoim teatrze. Choć na scenie mnie jeszcze nie widział. Dopiero potem przyjechał zobaczyć mój łódzki dyplom i swoją propozycję potwierdził.
A Twoim dyplomem był „Ślub” Witolda Gombrowicza w reż. Waldemara Zawodzińskiego, gdzie grałeś na zmianę – Henryka i Władzia.
To było na swój sposób „schizofreniczne” zadanie, bo nie dość, że przygotowywałem role dwóch postaci, to jednocześnie na próbach musiałem oglądać to, jak próbował grać tę samą rolę mój kolega. Dlatego nie było łatwo, bo jak wiadomo to są postaci bardzo ze sobą związane, łączy je bardzo specyficzna i trudna do jednoznacznego określenia relacja . Ale ta zamiana ról była w trakcie pracy również czymś fascynującym. To rzadka okazja, kiedy można na swoje role patrzeć jakby z dwóch perspektyw – z własnej, i tej, którą proponuje kolega. Przyglądanie się temu procesowi tworzenia było naprawdę niezwykle ciekawe. Dlatego uważam to przedstawienie za świetne zwieńczenie mojej pracy w szkole – to był mój niezmiernie „zagęszczony” warsztat aktorski, również jeśli chodzi o samą formę, którą też się na scenie posługujemy. W zasadzie wszystkie przedstawienia dyplomowe, nad którymi pracowaliśmy, były jakby kolejnym rokiem dołożonym do naszej czteroletniej edukacji.
Drugi dyplom według Stanisława Lema robiłeś z Wojciechem Kościelniakiem, z którym miałeś okazję znowu się spotkać w Teatrze Wybrzeże.
W Łodzi robiliśmy „Cyberiadę” i to był spektakl muzyczny, choć były w nim również sceny mówione. Gdańskie „Czyż nie dobija się koni?” to był dla Wojtka swego rodzaju eksperyment – bo to było przedstawienie, można powiedzieć, stricte dramatyczne, piosenka, która się tam pojawiała nie miała funkcji musicalowej i też nie pchała fabuły do przodu. Było to zadanie dla reżysera trochę nowe, a i dla nas aktorów dość specyficzne i wymagające ogromnego skupienia, bo Wojtek przy tego rodzaju formie – kiedy wszyscy niemal cały czas są i trwają na scenie – musiał być wobec nas bardzo rygorystyczny i surowy.
Jak z perspektywy tych kilku sezonów spędzonych w Wybrzeżu oceniasz dzisiaj swój pobyt w łódzkiej szkole? Wiesz na pewno, że aktorzy, udzielając na ten temat wywiadów, wypowiadają się dość różnie i nie zawsze z pokorą. Zdarzają się głosy bardzo krytyczne dotyczące programu, metod i sposobów edukacji na uczelniach artystycznych?
Ja akurat mam cudowne i wspaniałe wspomnienia ze szkoły, dotyczące zarówno kształcenia, jak i bycia z ludźmi. Oczywiście że mam też kilka wspomnień bardziej przykrych, ale wiem, że one musiały mnie spotkać i się wydarzyć – po to, by choćby wzmocnić mój kręgosłup i przysłowiowy „tyłek”. Ale generalnie są to wspomnienia naprawdę bardzo dobre. Nigdy nie powiem, że szkoła mnie niczego nie nauczyła, czy że to był stracony czas. W moim przypadku wszystko wydarzało się w odpowiednim momencie. Miałem poczucie, że jeśli na przykład na II roku mam się zmierzyć na zajęciach z twórczością jakiegoś autora, to jest to właśnie ta odpowiednia chwila, by to zrobić. Oczywiście można by wiele rzeczy zmienić, choćby to, by połączyć niektóre zajęcia, a nie traktować ich oddzielnie. Ale na to już wpływu nie mamy. Teraz w teatrze, podczas pracy nad kolejnymi spektaklami, też się wiele uczę, ale bazę i warsztat, którym się posługuję na scenie, posiadłem na studiach. I tego kwestionować nigdy nie będę.
Miałeś w szkole jakichś swoich mistrzów, mentorów, którzy byli dla Ciebie wyjątkowymi autorytetami?
Z tym pytaniem mam zawsze problem. To bardzo trudne. U mnie jest tak, że z każdego biorę coś najlepszego, ale nigdy to nie jest „zerojedynkowe”. Zawsze miałem ludzi, których podziwiałem choćby za to, jak prowadza zajęcia, czy za to jakimi są aktorami, za rzemiosło, za podejście do zawodu, ale wskazać mistrza nie potrafię. Bo mistrz – mnie przynajmniej – kojarzy się z kimś, na kim ja mógłbym się wzorować, czy z kogo mógłbym czerpać jakieś gotowe wzorce. Tymczasem takie myślenie w zawodzie aktora jest niemożliwe, bo każdy przecież z nas jest inny, tak samo jak nie ma takiego samego człowieka jak ja. Uważam, że należy czerpać przede wszystkim z siebie, ze swojego wnętrza, a nie wzorować się na innych. Oczywiście jeśli chodzi o jakieś ogólne traktowanie zawodu czy o korzystanie z pewnych umiejętności warsztatu, jest to na pewno możliwe. Ale nie może to polegać na samym naśladownictwie czy odwzorowywaniu jakichś określonych zachowań. Każdy – mówiąc kolokwialnie – powinien być w końcu marką dla samego siebie. Ilu pamiętamy Hamletów? – a przecież grało tę rolę tysiące aktorów. I każdy był inny. Jednych urzekł Olivier, innych Smoktunowski. Gdyby wszyscy grali wszystko tak samo, to byłaby dla teatru totalna porażka.
A jak wspominasz swoje pierwsze spotkanie z zespołem Teatru Wybrzeże?
To było bardzo dobre wejście, powiedziałbym, że wręcz magiczne. Otrzymałem informację z teatru, że wchodzę w próby do „Wesołych kumoszek z Windsoru” w reż. Pawła Aignera. Pamiętam do dzisiaj pierwszą moją próbę, kiedy w pewnym momencie miałem coś reżyserowi zaproponować. Niby była przerwa, ale większość aktorów pozostała w sali. Pamiętam, że wtedy zamarłem z przerażenia i nie bardzo w pierwszej chwili wiedziałem, co mam robić. Choć oczywiście jakieś wyobrażenie o postaci w mojej głowie już istniało. Mogłem albo rzucić się na głęboką wodę i pójść na całość, albo zamknąć się w sobie i nie zrobić nic. Zdecydowałem, że muszę zaryzykować i dobrze, że tak się stało, bo reżyser moją propozycję zaakceptował. Przedstawienie grane w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim do dzisiaj cieszy się ogromnym powodzeniem, a sama rola przyniosła mi wiele satysfakcji, a także bardzo ważne nagrody za teatralny debiut, czego się w ogóle nie spodziewałem. Poza tym wszyscy ludzie w Teatrze Wybrzeże przyjęli mnie cudownie.
„Wesołe kumoszki z Windsoru” to był pierwszy spektakl, w którym zobaczyłem Ciebie na scenie. Rola była mocno charakterystyczna i zawierała w sobie ogromny potencjał komediowości. Na pierwszy rzut oka kłóci się to nieco z Twoimi warunkami, które przynajmniej pozornie – tak by się mogło wydawać – bardziej predestynują Cię do ról amantów.
To nie było tak, że ktoś mi kazał zagrać postać charakterystyczną. Wspólnie nad nią z reżyserem pracowaliśmy. Ale jak sobie o niej myślałem, to przychodziły mi do głowy różne charakterystyczności, które mógłbym przy jej tworzeniu wykorzystać. I to na próbach, idąc za swoją intuicją, proponowałem. Nie bałem się używać „grubych” środków wyrazu, czasami wręcz slapstickowych. Może jestem staromodny, ale uwielbiam w teatrze kreacyjność, tak samo w filmie. Wiadomo, że nie zawsze jest ona konieczna i przydatna, ale akurat do tej roli pasowała znakomicie. I się doskonale – jak się później okazało – sprawdziła.
Zaraz potem dostałeś propozycję zagrania w „Kreacji” Ireneusza Iredyńskiego.
I to w teatrze uwielbiam, tę przemienność. Kiedy nagle mogę się zająć czymś zupełnie innym. I taką możliwość dała mi praca nad rolą w spektaklu reżyserowanym przez Jarka Tumidajskiego. Bo to zupełnie inna materia – teatr psychologiczny, bardzo gęsty, który wymaga zupełnie innych środków aktorskiego wyrazu. Zresztą zawsze staram się, nawet kiedy zadanie jest mniejsze, znaleźć coś, co mnie w postaci zafascynuje na tyle, by móc poszukiwać dla niej jak najbardziej wiarygodnego i prawdziwego ekwiwalentu scenicznego. Oczywiście, lubię grać role dramatyczne – kiedyś nawet myślałem, że jest w tym coś szlachetniejszego. Ale szybko się zorientowałem, że jestem w błędzie. Bo zagranie dobrze roli komediowej jest naprawdę ogromnym wyzwaniem. Być może wynikało to z tego, że już od pierwszego roku widziano we mnie duży potencjał komediowy, zwracała uwagę pedagogów moja vis comica, niektórzy nawet sądzili, że mogę mieć z tego powodu problemy z rolami czysto dramatycznymi. Dlatego na drugim roku postanowiłem już mierzyć się z innymi bohaterami, choćby Dostojewskiego, co było doskonałym treningiem dla ciała i wyobraźni w procesie poznawania samego siebie, bo trzeba było uruchomić zupełnie inne mechanizmy, by dotrzeć do jak największej wiarygodności tych postaci. Dlatego staram się dzisiaj nie fiksować na określone przez emploi role, ale rzeczywiście chciałbym grać więcej ról typowo dramatycznych.
Tumidajski dość szybko obsadził Cię w swoim kolejnym spektaklu, w „Uwiedzonych”.
Tak to już jest, że jeśli aktor sprawdza się reżyserowi w jakimś zadaniu, to ten go później – że się tak nieładnie wyrażę – eksploatuje w swoich kolejnych spektaklach. Są przecież aktorzy wręcz przypisani do określonych reżyserów. Ale nie ma dla mnie w tym nic dziwnego czy zaskakującego.
Wracając do „Kreacji” – to był chyba Twój pierwszy spektakl, w którym musiałeś zagrać nago.
Właściwie tak. W „Ślubie” był też taki moment, ale dużo mniejszych rozmiarów.
Czytałem, że niektórzy widzieli w Twojej nagości akt rozpaczy bohatera Iredyńskiego. Jaki jest w ogóle Twój stosunek do nagich scen w teatrze?
Do tej pory dziwi mnie, dlaczego nagi człowiek w teatrze potrafi wywoływać w ludziach tyle skrajnych emocji. Mnie nagość nie przeszkadza w ogóle, nie widzę w tym nic zdrożnego. Chyba, że jest ona zupełnie niekompatybilna z tematem sztuki. W „Kreacji” pojawia się ona w momencie zarówno fabularnego, jak i psychologicznego uzasadnienia – dla bohatera z objawami schizofrenii nie ma w tym nic wyjątkowego. Zatem owa nagość nie powinna nikogo dziwić, czy szokować. Nikt – bo tak się nazywa bohater Iredyńskiego – pozbywa się ubrania niczym brudu, zresztą wchodzi na scenę w momencie chorobowej fiksacji jako Bóg, który chce zbawić ludzkość. Poza tym dlaczego mielibyśmy w teatrze udawać, że nie jesteśmy ludźmi. Z drugiej strony szanuję takich widzów – sam byłem świadkiem takiego zachowania – którzy potrafią kupując bilet głośno wyartykułować swoje potrzeby, na przykład, że chcą obejrzeć spektakl, w którym nie ma przekleństw i nagości. I ja to rozumiem. Bo w końcu chodzi o to, by ludzie z teatru wychodzili zadowoleni – niezależnie czy wzruszeni, czy rozbawieni. Możemy przekraczać ich strefę komfortu, ale pozostawmy im wybór konwencji i granic, których przestrzegają.
Myślę, że sporym wyzwaniem, ale i zaskoczeniem mogła być dla Ciebie rola Łopachina w „Wiśniowym sadzie” Czechowa. Grają tę rolę zazwyczaj dużo bardziej doświadczeni aktorzy, a tymczasem Anna Augustynowicz wybrała Ciebie. Musiała Cię do tej roli jakoś szczególnie przekonywać?
Absolutnie nie, choć trudno mi było na początku w to uwierzyć. Z tym się wiąże historia jeszcze z okresu studiów, kiedy na zajęcia z Grzegorzem Wiśniewskim trzeba było wybrać jakąś wymarzoną scenę z dramatów Czechowa. I ja wtedy zdecydowałem się na scenę właśnie Łopachina z Raniewską. Do jej zrealizowania ostatecznie nie doszło, bo Grzegorz stwierdził, że będziemy grali wszyscy „Płatonowa”. Ale ta rola, gdzieś tam w mojej podświadomości cały czas tkwiła, choć nie mam ról, o których bym jakoś szczególnie marzył. Wierzę bardziej w wymarzone spektakle, ale nie role. Bo nigdy nie wiadomo, co zostanie z naszego myślenia o roli w momencie zderzenia jej z wizją czy pomysłem inscenizacyjnym reżysera. Wracając do pomysłu Anny Augustynowicz – to była jej bardzo głęboko przemyślana decyzja, by obsadzić tę postać młodym aktorem. Dlatego tak wspaniale i precyzyjnie potrafiła ustalić całą psychologię relacji Łopachina z Raniewską. Do tego, co było szalenie inspirujące przy pracy nad tą rolą, Ania nie pozwoliła mi grać czarnego charakteru – jak to się robi zazwyczaj, ale postać głęboko tragiczną. I nie będę ukrywał, że jest to chyba moja ulubiona rola z tych, które dane mi było dotychczas zagrać.
Nie żałujesz, że nie pracujesz w Warszawie, gdzie aktor ma dużo większe możliwości pracy w telewizji czy w filmie?
Nie, póki co nie gram dużych ról w filmie i rzadko występuję w serialach. Ale absolutnie mnie to nie stresuje. Bardzo szybko sobie uświadomiłem, że chcę pracować przede wszystkim w teatrze. I czuję się spełniony, bo – będąc tutaj na etacie – przez trzy lata zagrałem już ponad dziesięć ról w różnych spektaklach i u różnych reżyserów. Uważam, że to nie jest mało. Do tego mam możliwość sprawdzania się w różnych konwencjach i to też jest bardzo ciekawe i satysfakcjonujące. Czuję, że się rozwijam, że jestem aktorsko rozgrzany i gotowy na nowe wyzwania. A to jest dla mnie najważniejsze. Staram się też być lojalny wobec miejsca, w którym teraz jestem. Cieszy mnie przede wszystkim to, że mogę pracować w teatrze, w dodatku w tym, w którym teraz jestem. Lubię zapach tego miejsca, lubię jego aurę i ludzi, których tu spotykam. Choć słowo „lubię” nie oddaje w pełni tego, co czuję naprawdę. Bo to jest jak tlen do życia. Wierzę, że na wszystko przyjdzie czas. Bagaż doświadczeń, jakie zdobywam w Wybrzeżu, jest na tyle duży, że mogę spokojnie czekać na to, co przyniesie los. Poza tym wiem już dlaczego jestem aktorem – kiedyś nie potrafiłem tego wytłumaczyć. Teraz już wiem.
Fot. Michał Szlaga