O „Akompaniatorze” Anny Burzyńskiej w reżyserii Adama Sajnuka z Kujawsko-Pomorskiego Impresaryjnego Teatru Muzycznego w Toruniu gościnnie w Teatrze WARSawy – pisze Wiesław Kowalski.
Muszę przyznać, że do momentu premiery warszawskiej „Akompaniatora”, zrealizowanego przez Adama Sajnuka w Teatrze Muzycznym w Toruniu, dotychczasowe dokonania aktorskie Piotra Polka, zwłaszcza w teatrze, były mi raczej mało znane. Dlatego ogromną satysfakcję czerpałem z tego, jak znakomicie wciela się w postać tytułowego bohatera z dramatu Anny Burzyńskiej, jak staje się coraz bardziej groźny i z jakim pietyzmem prowadzi swoje manipulacyjne gierki w imię uczuciowego, trwającego wiele lat, uzależnienia. To rzeczywiście w tej chwili jedna z najbardziej zaskakujących ról, która na długo pozostaje w pamięci. Jednocześnie „Akompaniator” to jeden z najlepszych spektakli Adama Sajnuka w jego dotychczasowej karierze jako reżysera. Wiadomo, że posiada on również spore zdolności aktorskie, które już kilkakrotnie w swoich przedstawieniach z sukcesem wykorzystywał.
„Akompaniator” Burzyńskiej to rzecz dla teatru świetnie napisana, z dwoma wspaniałymi rolami, i choć śmiech nie raz się pojawia na ustach podczas słuchania tego błyskotliwego i nie pozbawionego groteskowości tekstu, trudno uznać to za wyznacznik jego gatunkowej przynależności czy dramaturgiczną błahostkę. Zresztą Sajnuk pełnymi garściami czerpie bardziej z poszukiwania prawdy psychologicznych uwarunkowań, niż z momentów dających okazję do bawienia się makabreskowymi czy humorystycznymi niuansami, które w dramacie serwowane są zresztą z inteligentnym znawstwem ludzkiej natury i sporym intelektualnym zapleczem, tyle że traktowanym przez autorkę z poczuciem swoistej przewrotności i ironii. Stąd jego spektakl bardziej przeraża niż dostarcza wysublimowanej czy finezyjnej rozrywki, choć bywa też, że w niekończących się aktach zemsty nietrudno odnaleźć powody do autentycznego śmiechu. Ten balans wybrzmiewa doskonale właśnie dzięki aktorom, którzy potrafią płynnie przechodzić do kolejnych emocjonalnych zawirowań i burz, tych, które najpierw mogą śmieszyć, choć w ostatecznym rozrachunku budzą niemały dreszcz emocji – nawet wtedy, kiedy bohaterowie pozostają już tylko z własnym strachem i niemożnością wyjścia z impasu. To angażujący w każdym momencie, pełen zaskakujących zmagań, pojedynek, w którym akompaniator zamienia się raz w kochanka, to znów w mordercę, a jego obiektem staje się diva operowa (Edyta Olszówka), która zrazu nie przeczuwa tego, jak wielkie pożądanie zawładnęło sercem i duszą mężczyzny – dotąd skromnego i nie zdradzającego się ze swym afektem. Piotr Polk rozgrywa swoją partię operowego korepetytora (demiurga – demona – diabła – kreatora) – po mistrzowsku, skupia uwagę nie tylko znakomicie podawanym tekstem, ale wachlarzem kreacyjnych możliwości – od pierwszego monologu, w charakterystyczny sposób wyrzucanego z siebie znad pianina, jest w nim cały bezmiar rozpaczy skrywanych pragnień i niespełnionej miłości. Aktor powołuje ze swojej chorej wyobraźni do życia kolejne majaki, mary, upiory i wizje, z pozornego ciamajdy, mizeraka i fajtłapy staje się niepozbawionym okrucieństwa destruktorem, prowokującym demagogiem, manipulatorem, odkrywającym coraz to nowe piętra swojego uczuciowego uzależnienia. Potrafi każdą transgresją, każdym punktem krytycznym widza nie tylko zaskoczyć, ale i olśnić formą fizyczno-cielesną, w jakie kolejne metamorfozy ubiera. Charakter swojego bohatera Polk wyposażył w całą gamę drobnych ingrediencji, które w geście, spojrzeniu, a nawet eksponowaniu kostiumy czy nagości składają się na konsekwentny i precyzyjnie budowany portret człowieka, który potrafi zdobyć się na wszystko i przywołać kolejne warianty zła, byle być skutecznym w osiągnięciu zamierzonego celu. To co się wydarzy w finale i to jak Olszówka z dumnej i nieczułej śpiewaczki przedzierzgnie się w zastraszone i znękane stworzenie, po raz kolejny nas zaskoczy, bo też Sajnuk z aktorami napięcie tej psychodramy stwarzają niczym w filmowym thrillerze.
Powodzenie tego typu dramatycznej materii mogą zagwarantować przede wszystkim dobrze obsadzeni aktorzy. I tym razem Sajnuk, a nie zawsze tak się dzieje, czasami nawet podejrzewam, że również z pozaartystycznych względów, trafił w dziesiątkę – Polk zagrał bez wątpienia najlepszą jak dotąd rolę w teatrze (nie słyszałem, by za poprzednie zebrał tyle komplementów), a Olszówka mogła wyjść poza sztafaż przynależny rozkapryszonym artystkom operowym i spróbować zderzyć się i podjąć walkę ze wszystkim intrygami partnera owładniętego toksyczną miłością w sposób nieoczywisty – aktorka przez cały spektakl zamknięta jest w przezroczystym prostopadłościanie, co wymusza określone środki wyrazu i nie pozwala na jakąkolwiek szarżę. Sajnuk dał jej jednak szansę i w tych niesprzyjających okolicznościach (choć jakże implikujących znaczenia) na rozegranie w partyturze cielesnej własnego „szaleństwa”. Ma wreszcie aktorka pod koniec spektaklu swoje własne forte – wtedy już nikt nie patrzy na niego, ważna jest tylko ona i jej walka ptaka niemogącego wyrwać się z klatki.
Fot. Monika Siwak
Wiesław Kowalski – aktor, pedagog, krytyk teatralny. Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Teatr”, z „Twoją Muzą” i „Presto”. Mieszka w Warszawie.