O spektaklu „Drogi Evanie Hansenie” wg scen. Stevena Levensona w reżyserii Pawła Szkotaka w Teatrze Muzycznym w Poznaniu pisze Agnieszka Serlikowska.
Od ponad 20 lat, 10 września obchodzimy Światowy Dzień Zapobiegania Samobójstwom. Według danych Policji, w Polsce w 2023 r. śmiercią samobójczą zginęło ogółem 5233 osób. W okresie tym odnotowano 2139 prób samobójczych dzieci, z czego w przedziale wiekowym 7-12 liczba ta wynosiła 78. Szeroko zakrojoną kampanią #niejesteśsam Teatr Muzyczny w Poznaniu rozpoczął promocję najnowszego spektaklu „Drogi Evanie Hansenie” w reżyserii Pawła Szkotaka, który w przejmujący sposób dotyka problemu samotności nastolatków odstających od tłumu.
Jest początek roku szkolnego, ostatnia klasa liceum, tytułowy Evan Hansen (Marcin Franc) ze złamaną na skutek upadku z drzewa ręką pisze do siebie list. To zadanie terapeutyczne, które ma pomóc mu uwierzyć w siebie, nabrać optymizmu. List szybko nabiera jednak wydźwięku skrajnie pesymistycznego. Na dodatek zostaje zabrany przez postrach szkoły Connora Murphy’ego (Bartosz Sołtysiak), w którego siostrze – Zoe (Iga Klein) podkochuje się Evan. Ku zdziwieniu głównego bohatera, następnego dnia zostaje on wezwany do gabinetu dyrektora. Tam dowiaduje się, że Connor popełnił samobójstwo, a przy jego ciele znaleziono list Evana, który przez wszystkich odbierany jest jako ostatnie słowa zmarłego nastolatka do swojego najlepszego przyjaciela. Na skutek mieszanki nieporozumień i kłamstw z litości, tytułowy bohater staje na czele projektu ocalenia Connora od zapomnienia, rodzina Murphych zbliża się do Evana, upatrując w nim wymarzonych cech straconego syna, a sam Hansen staje się bohaterem mediów społecznościowych, w dodatku chłopakiem Zoe. Tylko co stanie się, gdy kłamstwo się wyda? I czy aby na pewno Evan spadł z drzewa?
Jakkolwiek brutalnie to nie zabrzmi, samobójstwo dla teatru muzycznego nie jest zagadnieniem nowym. Od „Carousel” przez „Miss Saigon” i „Next to normal” po odjechane „Heathers” premierujące w Polsce tego samego dnia co „Drogi Evanie…” – temat ten pojawia się w musicalach od wielu lat. Kiedy jednak w 2016 roku na Broadway trafiła produkcja duetu Pasek&Paul z librettem Stevena Levensona, szybko obwołano ją kolejnym przełomem. Po pierwsze, był to jeden z coraz rzadszej grupy musicali oryginalnych, nieposiadających swojego pierwowzoru w innym źródle kultury. Po drugie, opowiadał o współczesności z całym dobrodziejstwem inwentarza – wszechobecnymi mediami społecznościowymi, laptopami i telefonami. Po trzecie, dotykał nie tylko problemu samobójstw wśród nastolatków, ale i neuroatypowości – od lat tytułowemu bohaterowi diagnozuje się spektrum autyzmu, choć libretto wskazuje raczej na fobię społeczną i depresję, a na pewno pozostawanie pod opieką lekarza zdrowia psychicznego. Poważny aktualny problem, nowoczesna forma oraz melodyjna, przebojowa muzyka sprawiły, że „Dear Evan Hansen” szybko stał się musicalem kultowym, choć ryzykownym w inscenizacji. Dramat przeplata się tu z radosnymi piosenkami i przekomarzaniem o homoseksualnej miłości, czemu towarzyszą układy choreograficzne, w których obok głównego bohatera radośnie pląsa imaginacja zmarłego tragicznie chłopca. Zresztą o ryzyku związanym z tym przedsięwzięciem przekonali się sami jego twórcy, gdy po premierze ekranizacji ich spektaklu w 2021 roku otrzymali nominacje do czterech złotych malin…
Po obejrzeniu filmu „Dear Evan Hansen”, długo zastanawiałam się, czy widziana przeze mnie inscenizacja broadwayowska z Andrew Barth Feldmanem w roli głównej naprawdę była tak poruszająca, czy zadziałał wówczas efekt turysty spragnionego zobaczenia nowoczesnego amerykańskiego musicalu. Już w trakcie trwania „Drogiego Evana Hansena” Teatru Muzycznego w Poznaniu, przekonałam się, że moje pierwotne wrażenia nie były mylne, co więcej, że polska inscenizacja sprostała temu wymagającemu materiałowi. Siłą tego spektaklu jest kameralność i emocjonalność, na szczęście rozlewająca się na widownię właściwie od pierwszej piosenki. Musical porusza bez względu na wiek. Dotyka najczulszych strun każdego, kto nosił lub nosi w sobie poczucie wyobcowania, niedostosowania, potrzebę zauważenia czy bycia lubianym. Głaszcze po głowie rodziców – zmęczonych, często również wykluczonych, z różnych przyczyn i pomimo starań. Pokazuje, że każdy zasługuje na drugą szansę bez względu na popełnione błędy.
Bo główny bohater nie tylko nie jest herosem, a dopuszcza się czegoś okropnego. Okłamuje rodziców i siostrę chłopaka, który się zabił. Ba… okłamując szkołę i świat w mediach społecznościowych zyskuje popularność, staje się coraz bardziej pewny siebie i zaczyna wypowiadać okrutne sądy – względem swojej matki, czy nielicznych starych kolegów. Gdybyśmy jako widzowie nie znali jego myśli i pełnej historii, jego ocena w naszych oczach mogłaby być zupełnie inna. Zaskakująco optymistyczne i lekkie w wymiarze jest zakończenie tej opowieści z przesłaniem, delikatnie ocierającym się o kliszę, że zawsze lepiej być sobą i to powinien być wystarczająco dobry początek każdego dnia.
W porównaniu do inscenizacji broadwayowskiej wersja Teatru Muzycznego w Poznaniu jest… bogatsza. Wydaje się, że więcej tu choreografii, solistom towarzyszy zespół taneczny, przesuwane multimedialne ekrany zastąpiła większa obrotowa scenografia. Nie wpłynęło to znacząco na interpretację. Jest tu trochę bardziej teatralnie, chociażby z uwagi na niewielkie różnice wieku między aktorami grającymi nastolatków i rodziców, czy rozwiązanie, w którym koledzy Evana dialogują z nim pojawiając się w szkolnych szafkach. Nie do końca przekonuje mnie rozegranie postaci Alany Beck jedynie na strunie skrajnie zdeterminowanej prymuski, szczególnie w drugim akcie przydałoby się, by mocniej wybrzmiał jej wątek wyobcowania, pokazania ludzkiej twarzy chorobliwie ambitnej licealistki.
Siłą tego musicalu jest tekst, w którym próżno szukać piosenek o niczym. Powtarzające się motywy niestania na słońcu, by się nie sparzyć, naciskania na hamulec zanim przekręci się kluczyk w stacyjce, czy samotnego spadania z drzewa, którego nawet nikt nie zauważył, podkreślają poczucie alienacji i wyuczonej ostrożności głównego bohatera. Ten spektakl to wołanie Evana o ludzi w swoim życiu, ale też wołanie do ludzi, by porzucili obojętność, bo nikt nie zasługuje na zapomnienie.
To wołanie nie byłoby tak słyszalne, a emocjonalność spektaklu nie wybrzmiałaby w pełni, gdyby nie perfekcyjny odtwórca głównej roli. Mieszane uczucia wzbudził poznański casting, gdy okazało się, że główny bohater nie będzie bliski wieku nastolatka, szczególnie, że za klapę ekranizacji obwiniano kurczowe trzymanie się tytułowej roli przez tuza Broadwayu, Bena Platta. Marcin Franc nie idzie jednak ścieżką amerykańskiego kolegi. Już na etapie pierwszej solówki Evana, kultowego „Waving Through A Window” przekonuje, że nie tylko został słusznie obsadzony, ale że dzięki niemu widzowie przeżyją niezapomniany emocjonalny rollercoaster, przyćmiewający jakiekolwiek mielizny fabuły. Aktor płynie przez najtrudniejsze wokalizy, osiągając mistrzostwo w „Words Fail”, na etapie którego na widowni słychać już tylko nerwowe wyszarpywanie chusteczek higienicznych z opakowań. Na ciekawą interpretację stawia Bartosz Sołtysiak jako Connor. W tych krótkich scenach, w których jako widzowie poznajemy go realnie, nie jako ducha-wyobrażenie Evana, tworzy bohatera agresywnego i kruchego zarazem, który mimo mrocznego wizerunku wzbudza sympatię. Zachwyca Katarzyna Tapek jako zdeterminowana, zapracowana, ale wciąż czuła i opiekuńcza matka Evana.
Jednym zdaniem – Szanowni Państwo, jeżeli chcecie poznać fenomen musicalu „Dear Evan Hansen”, nie oglądajcie filmu, przyjedźcie do Poznania.
Fot. Dawid Stube